Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/628

Ta strona została przepisana.

mowoli uderzyły i wyniosły go znowu na powierzchnię, pod jasne spojrzenie gwiazd. „Wola życia“ — pomyślał pogardliwie, napróżno zmuszając się, żeby nie chwytać powietrza w krwią rozsadzane płuca. — Dobrze. Spróbujemy się jeszcze raz — inaczej. Napełnił płuca powietrzem — napełnił całe. Z tym zapasem dopłynie głęboko. Zanurkował i popłynął w głąb, głową na dół, prąc całą wolą, wszystkiemi siłami! Głębiej, wciąż głębiej! Oczy miał otwarte i patrzał na kręty, fosforyzujący szlak bonity, co śmignęła opodal. Płynąc, zapragnął mocno, żeby go nie zaczepiła i nie przerwała napięcia woli. Nie napadały jednak, i Martin zdołał jeszcze odczuć wdzięczność za to ostatnie dobrodziejstwo życia.
Głębiej, głębiej, wciąż głębiej, aż zmęczyły się i osłabły ręce i nogi. Wiedział, że jest nisko. Ciśnienie wody w uszach stało się aż bolesne, w głowie zaszumiało głucho. Wytrwałość słabła zwolna. Zmusił jednak ciało do zanurzania się wciąż głębiej, niżej, aż wola opadła wreszcie i powietrze buchnęło z płuc nie powstrzymaną falą. W locie na powierzchnię bańki perliły się, bulgotały i osiadały na twarzy. Potem nadszedł ból duszenia. Ból nie jest jeszcze śmiercią — przemknęło przez gasnącą świadomość człowieka. Śmierć nie boli. To straszliwe dławienie — to życie, męka życia, ostatni cios, jaki zadać zdoła.
Ręce i nogi, wciąż jeszcze pełne woli, bić poczęły wodę i przeć na powierzchnię słabo, lecz spazma-