Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/629

Ta strona została przepisana.

tycznie. Oszukał je. Nie zdołają nigdy wydobyć go na powierzchnię. Zanurzył się już zbyt głęboko. Zadrwił z woli życia, co uderzać kazała. Kołysał się łagodnie w toni sennych wizyj. Barwy i promienie otaczały go, kąpały, chłonęły. Cóż to? Niby latarnia morska... Nie — to w głębi mózgu. Oślepiające białe światło. Płonie jaśniej i jaśniej z każdą chwilą. Nagle grzmot potoczył się rozległy, potężny, głuchy. Człowiek zsuwać się zaczął z bezmiernej pochyłości. I kędyś, u krańca, runął w mrok. To wiedział jeszcze. Runął w mrok. I w chwili, gdy pojął, pojmować przestał.

KONIEC TOMU DRUGIEGO I OSTATNIEGO