rową kamienicą. Noc. East End w Londynie. Przed
nim Margey, piętnastoletnia dziewczynka z fabryki.
Odprowadził ją właśnie z jakiegoś pikniku. Mieszka w tym oto wstrętnym domu, gorszym niż
chlew. Ręka jego wyciąga się ku jej dłoni na pożegnanie. Mała podaje usta do pocałunku, on jednak pocałunku tego nie pragnie; coś niezrozumiałego
przeraża go w tej dziewczynie. Palce jej ściskają
mu rękę gorączkowo. Czuje szorstkie, chropawe dotknięcie i fala litości zalewa mu serce. Widzi jej
stęsknione, nieomal głodne oczy i wątłą postać samiczki, zaledwie rozwijającą się z mizernego dzieciństwa ku zwiędłej i nieponętnej dojrzałości. Otacza ją mocnem, współczującem ramieniem, pochyla
się i dotyka ustami małych, drżących warg. Słychać
stłumione, szczęśliwe łkanie. Dziewczynka lgnie ku
niemu jak kotka. Małe, zamorzone biedactwo! Martin długo przyglądał się wizji i wspominał to, co
dawno minęło. Całem ciałem — jak niegdyś —
wstrząsnęła odraza; serce — jak wtedy — zalała
litość. Wspomnienie było szare i wieczór brudnoszary, zapłakany, deszczowy. Nagle promienna zorza rozbłysła w izdebce, a zpośród jutrzenki wynurzyła się twarz jaśniejąca, owiana obłokiem włosów z bladego złota, daleka i niedosiężona jak gwiazda.
Wziął do ręki tomiki Browninga i Swinburna, i nabożnie przycisnął do nich wargi. — Pozwoliła
mi przyjść jeszcze — pomyślał. Znowu spojrzał
w lustro i wyrzekł głośno i uroczyście:
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/65
Ta strona została przepisana.