Następnego ranka ocknął się z różowych snów
w parnej atmosferze, cuchnącej mydlinami, brudną
bielizną i drżącej od kłótni i wymyślań, nieodzownych w tem gorzkiem życiu. Wyszedłszy ze swego
pokoju, usłyszał plusk wody, ostry krzyk i dźwięczne mlaśnięcie klapsa: to siostra okazywała swe rozdrażnienie jednemu z członków licznej progenitury.
Wrzask dzieciaka przeszył Martina jak nóż. Wszystko w tym domu, aż do powietrza, którem oddychał, nędzne było i odrażające. Jakże inna — myślał — jest atmosfera piękna i spokoju, w której
kwitnie Ruth! Tam wszystko jest uduchowione,
tu — ziemskie, cielesne, nędznie cielesne.
— Chodźno, Alfred — zawołał płaczącego dzieciaka, zapuszczając rękę do kieszeni, gdzie trzymał
„luzem“ swoje kapitały, z tą samą beztroską, z jaką wogóle szedł przez życie. Wsunął ćwierć-dolarową monetę w piąstkę malca i trzymał go chwilę
wysoko w ramionach, uciszając łkania.
— No, teraz dymaj i kup karmelków! Tylko podziel się z całą hałastrą. A bądź rozsądny i bierz
takie, żebyście mogli ssać jak najdłużej!
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/67
Ta strona została przepisana.
Rozdział V