Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/68

Ta strona została przepisana.

Siostra podniosła czerwoną twarz z nad balji i spojrzała na Martina.
— Miedziaka byłoby dość — zawyrokowała. — Ale to akurat po twojemu; cienia pojęcia, ile piniądz wart. A bachor sie obje.
— Głupstwo, siostrzyczko — odrzekł wesoło. — Moje pieniądze same o siebie dbają. Gdybyś nie była taka zajęta, pocałowałbym cię na dzień dobry.
Chciał okazać jak najwięcej serdeczności siostrze, która była poczciwa i kochała go na swój sposób. Ale jakoś z każdym rokiem stawała się coraz bardziej rozdrażniona i coraz mniej podobna do dawnej Gertrudy. Zmieniła ją praca nad siły, częste macierzyństwo i nieustanne zrzędzenie męża — zadecydował Martin. — I nagle przemknęło mu przez myśl, że istota tej kobiety wchłonęła w siebie coś z tych parujących mydlin, nadpsutych warzyw, któremi handlowała, i zatłuszczonych miedziaków, liczonych za ladą sklepiku.
— Idźno, zjedz śniadanie — odrzekła szorstko, kryjąc radość. Ze wszystkich braci ten był jej najmilszy. — A właśnie, że pocałuję — zakończyła nieoczekiwanie, posłuszna nagłemu odruchowi serca.
Wielkim i wskazującym palcem zebrała mydliny z jednej ręki, potem z drugiej. Brat objął jej ociężałą kibić i pocałował w wilgotne od pary wargi. Łzy zakręciły jej się w oczach, nietyle z nadmiaru uczucia, co z wycieńczenia, idącego wślad za chronicznem przepracowaniem; odsunęła chłopaka prędko, lecz zdążył schwytać łzawe zalśnienie oczu,