— Znasz Julcię?
Martin potrząsnął głową.
— To właśnie moja panienka — wyjaśnił Jim. — Prawdziwa morelka! Czekaj, może cię przedstawię! Tylko mi nie odbij! Nie rozumiem, co te dziewuchy w tobie widzą, daje słowo, nie rozumiem. Zjawiasz sie — i raz, dwa, trzy... Ech, niech to licho
porwie!
— Nie odbiłem ci jeszcze żadnej — odrzekł obojętnie Martin. Trzeba było przecie skończyć jakoś
śniadanie.
— Akurat! Nie odbiłeś? Odbiłeś! — zaperzył się tamten. — A Maggie?
— Nic z nią nie miałem wspólnego. Nawet nie
tańczyłem, z wyjątkiem tego jednego wieczoru.
— Otóż to! wystarczyło babie! — pisnął Jim. — Potańczyłeś, popatrzałeś — szlus. Złegoś nie chciał,
ale dla mnie na jedno wyszło. Ani już na mnie patrzała, tylko wciąż ty i ty. Poszłaby na wszystko,
gdybyś chciał.
— Nie chciałem.
— To nic, i tak puściła mnie w trąbę. — Jim
spojrzał z uwielbieniem. — Jak ty to robisz, Mart,
niechże cie!
— Gwiżdżę poprostu.
— To niby udajesz, że gwiżdżesz, hę? — zaciekawił się Jim.
Martin pomyślał chwilę i odrzekł: — Może i toby,
podziałało, ale u mnie to jakoś inaczej. Doprawdy
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/71
Ta strona została przepisana.