nie dbam zanadto. Spróbuj, jeśli możesz. Najpewniejszy sposób.
— Szkoda, że nie byłeś wczoraj na boisku u Rileya — oświadczył niekonsekwentnie Jim. — Całe
bractwo powkładało rękawice. Zjawił się pewien
typus z West Oakland. Nazywali go szczur. Wyślizgiwał się, powiadam ci, jak jedwab. Nikomu nie
dał się ruszyć. Żałowaliśmy, że ciebie niema. Gdzieżeś ty łaził właściwie?
— Poszedłem do Oakland — odrzekł Martin.
— Na jakie widowisko, czy co u licha?
Martin odsunął talerz i wstał.
— No cóż, przyjdziesz na te tańce wieczorem?
— wołał jeszcze Jim.
— Nie. Nie wybieram się — odpowiedział Martin. Zeszedł ze schodów na ulicę, wdychając powietrze pełną piersią. Dławił się w atmosferze kuchennego zaduchu, irytowała go gadatliwość Jima. Bywały chwile, że trzymał się na wodzy, żeby nie prasnąć tej gęby do miski z kaszą. Im dłużej trwała
paplanina, tem bardziej przecie oddalała się Ruth.
Jakże mógł, żyjąc wśród tych ludzi, stać się kiedykolwiek godny takiej dziewczyny?! Zadanie, które
sobie postawił, przerastało siły człowieka, obciążonego jarzmem pochodzenia. Wszystko sprzysięgło
się, żeby go zatrzymać, — siostra, jej dom, rodzina, Jim terminator, wszyscy znajomi, wszelki związek z życiem. Jakże gorzki smak miała ta egzystencja! Dotychczas przyjmował ją jako dobrą; nie
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/72
Ta strona została przepisana.