niem i zamknął pod powiekami wizję tysięcy tomów. Nie, dość już morza! Tu, w tem bogactwie
książek, kryje się potęga. Jeżeli spełnić chce wielkie czyny, spełnić je powinien na lądzie. Zresztą,
kapitanowi nie wolno zabierać żony na pokład...
Nadeszło południe, minęło popołudnie. Martin
zapomniał o obiedzie i wciąż szukał książki o zwyczajach towarzyskich, gdyż poza myślą o karjerze
zaprzątnięty był prostem i nader konkretnem zagadnieniem: jeżeli poznało się młodą pannę, której
złożyło się wizytę i która prosi, żeby odwiedzić ją
raz jeszcze — jak prędko wolno to uczynić? Znalazłszy jednak właściwy dział książek, Martin
szukał napróżno upragnionej odpowiedzi. Zato zabłądził oszołomiony w olbrzymi labirynt etykiety światowej, zgłębiwszy nawet tajniki wymiany biletów wizytowych w wytwornym świecie. Wreszcie dał spokój poszukiwaniom. Nie znalazł czego
chciał, przekonał się natomiast, iż zgłębienie wszelkich arkanów dobrego wychowania zajęłoby ni
mniej ni więcej, tylko całe życie, wobec czego należałoby właściwie przeżyć uprzednio jakieś istnienie przygotowawcze, w celu nabycia prawdziwie dobrych manjer na życie właściwe.
— Cóż, znalazł pan to, czego szukał? — zapytał
jegomość z za pulpitu, widząc, iż Martin wychodzi.
— Tak, proszę pana, macie tu wspaniałą bibljotekę.
Urzędnik skinął głową. — Będziemy bardzo radzi widzieć tu pana częściej. Pan jest marynarzem?
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/75
Ta strona została przepisana.