wzbudził on w Martinie natychmiastowy gniew i zazdrość. Zajęli miejsca tuż koło orkiestry i Martin nie widział tego wieczoru już nic, prócz delikatnych ramion i puszystej chmury blado-złotych włosów, zamglonej nieco przez odległość. Wokoło było jednak pełno ludzi i Martin, rozejrzawszy się, mimowoli zauważył w sąsiednim rzędzie, o jakie dwanaście krzeseł dalej, dwie młode dziewczyny, oglądające się uporczywie i roześmiane ku niemu pełnemi wyzwania oczyma. Dawniej nie miał zwyczaju odtrącać okazji. Lubił łatwe znajomości. Byłby odpowiedział uśmiechem i zachęcał do dalszych kroków. Ale teraz było inaczej. Rzucił wprawdzie uśmiech, lecz odwrócił się odrazu i świadomie patrzał w inną stronę. Kilkakrotnie jednak, nie pamiętając już o istnieniu obu dziewcząt, natrafił na ich uporczywe uśmiechy. Nie mógł odmienić się całkowicie w przeciągu paru dni, nie potrafił zresztą zwalczyć bezinteresownej dobroduszności swej natury, to też uśmiechał się niekiedy ku dziewczętom zlekka, ciepło, po ludzku i życzliwie. To, co napotkał, nie było dlań nowością. Wiedział, że wśród tych uśmiechów wyciągają się ku niemu kobiece dłonie. Ale teraz nie dbał już o to. Tam nisko, w oddali, tuż obok orkiestry, siedzi kobieta jedyna na świecie, tak inna, tak nieskończenie inna, niż te dwie dziewczyny z jego sfery, że nic odczuć dla nich nie może prócz litości. Życzył im z całego serca, aby kiedykolwiek posiąść zdołały, choćby w najmniejszej mierze, jasność i świętość Tamtej. Nie
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/82
Ta strona została przepisana.