Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/83

Ta strona została przepisana.

chciałby ich upokarzać za ową nieco zapamiętałą kokieterję, która nie pochlebiała mu ani trochę. Przeciwnie, wstydził się swojej niższości, która do zaczepek podobnych upoważniała. Gdyby należał do sfery Ruth, nie byłby na nic takiego narażony. Za każdem spojrzeniem dziewcząt czuł, jak szpony przynależności klasowej wpijają się weń i ciągną ku dołowi.
Zanim po ostatnim akcie zapadła kurtyna, Martin opuścił miejsce, żeby ujrzeć jeszcze wychodzącą Ruth. Na chodniku przed teatrem stało, jak zwykle, wiele osób, to też chłopak mógł, nasunąwszy czapkę na czoło i ukrywszy się za czyjeś plecy, patrzeć dowoli, nie będąc widzianym. Wysunął się z teatru wraz z pierwszą falą tłumu. Zaledwie zająć zdołał wygodne miejsce na brzegu chodnika — zjawiły się obie dziewczyny. Szukały go. Martin gotów był w tej chwili przekląć w sobie to wszystko, co pociągało kobiety. Dziewczęta schodziły zwolna i natknęły się na Martina w samej gęstwie ciżby. Jedna potrąciła go ramieniem, udając, że teraz dopiero dostrzega. Była smukła, śniada, o czarnych, wyzywających oczach. Śmiały się ku niemu i chłopak niechcący odpowiedział uśmiechem.
— Dobry wieczór — wyrzekł.
Było to zupełnie mimowolne. Te same słowa rzucało się tak często w okolicznościach pierwszego spotkania. Zresztą, czyż można było powiedzieć mniej? Wrodzona tolerancyjność i dobroduszna życzliwość do całego świata nie pozwoliła chłopakowi