nie odezwać się wcale. Czarnooka wyraziła uśmiechem radość z powitania i zwolniła kroku, jak gdyby chcąc się zatrzymać; towarzyszka, uwieszona
u jej ramienia, chichotała pocichu i również nie
miała nic przeciwko pójściu we troje. Martin zastanowił się szybko. Nie może pozwolić, aby Ruth,
wychodząc, zobaczyła go rozmawiającego z temi
dziewczynami. Wobec tego musiał zrównać swój
krok z krokiem czarnookiej i pójść obok niej. Tym
razem nie był niezdarny, ani milczący. Czuł się jak
w domu i poruszał znakomicie wśród prześmiewków i przekomarzań, będących zwykle wstępem do
znajomości, gdy szło o sprawy rozumiejące się same przez się i nader nieskomplikowane. Na rogu
ulicy, gdy główna fala tłumu odpłynęła, Martin
przystanął, żeby skręcić w bocznicę; lecz czarna
dziewczyna przytrzymała ramię i pociągnęła ze sobą
koleżankę.
— Czekajno, Bill, gdzie ci tak pilno? ciśniesz nas
na ulicy bez pożegnania?
Wstrzymał śmiech i odwrócił się, patrząc jej
w oczy. Poprzez ramię dziewczyny widział gęsty
tłum, płynący pod latarniami. Martin stał nieco
w cieniu i mógłby stąd niezauważony zobaczyć
Ruth, gdyż ulica ta prowadziła w stronę jej domu.
— Jak się nazywa ta dzierlatka? — zapytał chichoczącej dziewczyny, wskazując na czarnooką.
— Zapytaj ją sam — odrzekła, zanosząc się od
śmiechu.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/84
Ta strona została przepisana.