— Dobra jest! No, jak nam na imię? — rzucił
wesoło ku drugiej.
— A swojego toś powiedzieć nie raczył! — odcięła.
— Wcaleś nie pytała — uśmiechnął się. — Zresztą, odrazu trafiłaś w sedno. Bill. Właśnie Bill.
— Et, idź do licha! — Spojrzała mu w oczy namiętnemi, pełnemi naglącego wyzwania źrenicami. — Czego zawracasz głowę?
Spojrzała znowu. Wszystkie wieki kobiecości, odkąd zrodziła się płeć, przemówiły z tych oczu. Obserwował lekceważąco, wiedząc doskonale, że jeśli zechce atakować — dziewczyna cofnie się natychmiast do pozycji obronnej, zimna i sztywna, lecz gotowa w każdej chwili do zmiany ról, o ile
mężczyzna będzie obojętny. Martin czuł promieniejącą ku niemu namiętność, podczas gdy sam mógł
najwyżej odczuć lekkie zadowolenie męskiej próżności.
Znał to wszystko, znał doskonale od A do Z. Dobroć, mierzona zresztą szczególną miarą ludzi tej
klasy, ciężka praca za psie pieniądze, wstręt do
sprzedania samej siebie dla poprawy bytu, nerwowe pożądanie choć paru godzin szczęścia wśród
pustki nędznej egzystencji, i gdzieś w przyszłości
wybór między rozpaczliwym znojem wiecznego trudu, a ponurą otchłanią gorszej jeszcze nędzy, do
której wiedzie droga krótsza, choć lepiej płatna...
— Bill — odrzekł, skinąwszy głową. — Doprawdy, Pete, albo Bill, żebyś wiedziała.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/85
Ta strona została przepisana.