— Nie zwodzisz? — zagadnęła.
— Et, zawraca. Wcale nie żaden Bill — przerwała druga.
— Skądeś taka pewna? — zapytał Martin. — Nie widziałaś mnie na oczy?
— I bez tego wiem, że kłamiesz — brzmiała
odpowiedź.
— Nie, Bill, powiedz, jak naprawdę? — prosiła
pierwsza.
— Bill pasuje najlepiej — wyznał.
Sięgnęła poufale po jego rękę.
— Wiedziałam, żeś zwodził, ale niech już bedzie,
podobasz mi się i tak.
Chłopak uwięził zachęty pełną ręką i wyczuł na
dłoni znajome zgrubienia i znaki.
— Dawno odeszłaś z fabryki konserw? — zapytał.
— A ty skąd wiesz! Patrzcie go! Mądrala! — zawołały chórem dziewczyny.
Podczas, gdy Martin żonglował głupiemi żarcikami ku uciesze głupich stworzeń — przed oczyma
duszy stawał mu obraz wielkich półek bibljotecznych, ciężkich od mądrości wieków. Uśmiechnął się
gorzko nad kontrastami rzeczy ziemskich i znowu
popadł w zamyślenie. Lecz pomiędzy wizją duszy
a pianą beztroskiego rozbawienia przemykała natężona czujność. Szukał w tłumie ciągnącym z teatru.
I oto nagle, w świetle latarni, ujrzał Ruth, idącą pomiędzy bratem, a młodzieńcem w binoklach. Serce
stanęło zdławione. Jakże długo czekał na tę chwilę!
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/86
Ta strona została przepisana.