— Pewnie odwiedziny u chorego przyjaciela, hę? Jakbym wiedziała, co? — syknęła przez zęby.
— Nie. Daję słowo. Spotkanie — zawahał się
chwilę — z dziewczyną.
— Nie zwodzisz? — zapytała poważnie.
Popatrzał jej w oczy i odrzekł: — Szczera prawda. Ale przecież nic straconego. Możemy spotkać
się kiedy indziej. Nie powiedziałaś mi jeszcze swego
imienia, adresu?...
— Lizzie — odpowiedziała, mięknąc i przytulając leciutko ręką jego ramię, podczas gdy całe jej
ciało kłoniło się ku niemu. — Lizzie Connolly. Mieszkam na rogu Piątej i Rynku.
— Martin pogawędził jeszcze z parę minut przed
pożegnaniem. Nie odrazu poszedł do domu. Pod
drzewem, gdzie czuwał zwykle, zatrzymał się i patrzał długo w pewne okno, szepcąc cicho: „Spotkanie było z Tobą, Ruth. Przyszedłem wiernie“.
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/89
Ta strona została przepisana.