wielkie słońce w ciemnościach jego niewiedzy. Odtąd chciwiej jeszcze rzucił się do czytania.
Poważny pan, urzędujący wśród książek, widywał Martina tak często, że traktował go jak dobrego
znajomego, aż wreszcie począł uśmiechać się i serdecznie oddawać mu ukłon. Wobec tego Martin
zdecydował razu pewnego rzecz nader zuchwałą.
Biorąc książki z pulpitu, podczas gdy starszy pan
stemplował karty, chłopak ośmielił się wyjąkać:
— Psze pana, przepraszam, chciałbym zapytać...
Zagadnięty uśmiechnął się życzliwie i czekał.
— Jeżeli... jeżeli... pozna ktoś młodą damę i... i... ona poprosi, żeby ją odwiedzić, to... to kiedyby ją można odwiedzić?...
Martin poczuł jak koszula oblega i ciśnie mu ramiona, nagle spocone z wysiłku.
— Cóż, przypuszczam, że zawsze pójść można... — odpowiedział poważny pan.
— Hm, niby tak, ale w tym wypadku insza inszość — bronił się Martin — ona... ja... no, widzi
pan, tu chodzi o co innego, mogę... mogę jej przecie
nie zastać. Uczęszcza na uniwersytet.
— To pójdzie pan jeszcze raz.
— Nie... Właściwie nie to chciałem powiedzieć... — wyznał zająkliwie Martin, zdecydowany już zupełnie oddać się na łaskę i niełaskę tamtego:
— Ja sobie jestem, właściwie, prosty chłopak, nigdy nie wąchałem żadnych szyków, nie znam się na
porządnem towarzystwie. Ta panna jest akurat tem
wszystkiem, czem ja nie jestem, a ja akurat czem
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/94
Ta strona została przepisana.