Przyznaję, bo nieraz przecie,
Śród licznych siedząc przyjaciół,
Z fantazyi chciałbym jednemu
Policzek nagle wymierzyć,
Lub gardło zdusić innemu.
Gdy stoję znów na balkonie,
To mniemam, trwogą przejęty,
Że spadnę zeń i kark skręcę.
Gdy idę na pogrzeb jaki,
Do śmiechu czuję ochotę.
Jam graczów widząc, gotowy
Świecznikiem rozbić im głowy.
Śpiewają — ja śpiewać pragnę.
Gdy damę jaką spostrzegę,
W szalonéj imaginacyi
Za włosy wziąć ją zamierzam,
I wstydem twarz mi się krwawi,
Jak gdybym to już uczynił!
O Boże, ratuj! Ha, zgińcie,
Widziadła straszne na jawie!
Jaż myślę tak i tak marzę?
Tak sobie przyrzekam... roję...
I takie wysnuwam plany?!
Ha! dosyć! straszne szaleństwo!
Ukrywasz ty coś przede mną!
To przecież nie rzeczywistość
Cóż więc przed tobą ukrywam?
Wszak myśl fantazyi zuchwała,
To duch pozbawiony ciała,
A co jest snem człowiekowi,
Tajemnic już nie stanowi.
A jeślibym cię odgadnął,
Zaprzeczysz?
O! raczéj wprzódy
Nim zgadniesz to, kwiat na niebie
A gwiazdy w sadzie wyrosną.