Strona:PL Lope de Vega - Komedye wybrane.djvu/45

Ta strona została przepisana.
Batin.

Przyznaję, bo nieraz przecie,
Śród licznych siedząc przyjaciół,
Z fantazyi chciałbym jednemu
Policzek nagle wymierzyć,
Lub gardło zdusić innemu.
Gdy stoję znów na balkonie,
To mniemam, trwogą przejęty,
Że spadnę zeń i kark skręcę.
Gdy idę na pogrzeb jaki,
Do śmiechu czuję ochotę.
Jam graczów widząc, gotowy
Świecznikiem rozbić im głowy.
Śpiewają — ja śpiewać pragnę.
Gdy damę jaką spostrzegę,
W szalonéj imaginacyi
Za włosy wziąć ją zamierzam,
I wstydem twarz mi się krwawi,
Jak gdybym to już uczynił!

Fryderyk.

O Boże, ratuj! Ha, zgińcie,
Widziadła straszne na jawie!
Jaż myślę tak i tak marzę?
Tak sobie przyrzekam... roję...
I takie wysnuwam plany?!
Ha! dosyć! straszne szaleństwo!

Batin.

Ukrywasz ty coś przede mną!

Fryderyk.

To przecież nie rzeczywistość
Cóż więc przed tobą ukrywam?
Wszak myśl fantazyi zuchwała,
To duch pozbawiony ciała,
A co jest snem człowiekowi,
Tajemnic już nie stanowi.

Batin.

A jeślibym cię odgadnął,
Zaprzeczysz?

Fryderyk.

O! raczéj wprzódy
Nim zgadniesz to, kwiat na niebie
A gwiazdy w sadzie wyrosną.