Strona:PL Lord Lister -01- Postrach Londynu.pdf/9

Ta strona została uwierzytelniona.
5

— Stary rozpustniku, rzucił mu w twarz.
— Proszę stąd wyjść! — wykrzyknął Brown zduszonym od wściekłości głosem.
Nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, nieznajomy zwrócił się uprzejmie do miss Walton:
— Czy zechce pani iść za mną?
Dziewczyna z pośpiechem opuściła pokój.
— Jest pani wydalona! — wykrzyknął w ślad za nią Brown.
Nieznajomy uśmiechnął się do siebie i odprowadził swą protegowaną do progu drzwi wejściowych. Na ulicy mis Walton w kilku słowach, lecz bardzo serdecznie, podziękowała swemu wybawcy. Chciała go już pożegnać, gdy poprosił nagle:
— Czy nie mogłaby mi pani podać swego adresu?
Bez wahania młoda dziewczyna napisała swe nazwisko oraz adres na kartce wydartej z notesu i dała je nieznajomemu. Mężczyzna schował ją starannie, ukłonił się głęboko i rzekł melodyjnym głosem, który długo jeszcze potem dźwięczał w uszach dziewczyny:
— Niech pani wraca czemprędzej do domu, miss Walton, i dziękuje Bogu, że mnie postawił na pani drodze.
Myśląc o chorej matce, dziewczyna poczęła prawie biec do domu. Nie spostrzegła, że jej wybawca, zamiast iść swoją drogą, powrócił do biura i zamknął starannie za sobą drzwi.
Przez czas jakiś nasłuchiwał uważnie, po czym włożył na siebie czarną maskę i wślizgnął się do gabinetu kupca. Mister Brown w kapeluszu na głowie gotował się właśnie do wyjścia. Wydawało się, że zapomniał zupełnie o przykrej scenie z przed paru minut. Zapalając cygaro nucił wesoło arię z ostatniej operetki. Zapaloną zapałką dotknął kosztownej hawany, gdy nagle zatrzymał się jak wryty. Zimny dreszcz przeszył jego plecy. Tuż obok niego wyrósł jakby z pod ziemi zamaskowany człowiek, trzymający rewolwer w ręce.
— Zechce pan łaskawie dotrzymać mi towarzystwa przez kilka chwil — usłyszał groźny głos. — Pragnę zapoznać się bliżej z panem i zawrzeć pewną korzystną transakcję.
Przerażenie pozbawiło kupca głosu. Kolana jego chwiały się. Wzrok mętniał tak, że cały gabinet zdawał się skakać przed jego oczyma.
— Proszę iść za mną! — rozkazał zamaskowany człowiek ostro.
Mister Brown usłuchał wbrew swej woli. Nie byłby w stanie stawiać najmniejszego oporu.
Droga, którą wiódł nieznajomy, prowadziła przez korytarz do pokoju, służącego urzeędnikom za garderobę. Stała tam duża szafa, w której pracownicy wieszali swe palta i kapelusze. Człowiek w masce otworzył tę szafę i rozkazał wejść do niej Brownowi.
— Poproszę o portfel pański — dodał.
Drżący i szczęśliwy jednocześnie, że udało mu się wykpić stosunkowo tanim kosztem, kupiec wręczył mu swój wypchany portfel.
— Brak mi czasu dzisiaj — dodał nieznajomy — aby zająć się pańską prywatną kasą. Bądź pan jednak spokojny, uczynię to innym razem.
Nieznajomy zamknął za Brownem drzwi szafy i przeszedł do biura. Usiadł za biurkiem kupca, otworzył portfel i wyciągnął z niego garść banknotów.
Wziął koperty z nagłówkami firmy i do każdej z ich włożył po parę banknotów. Zamiast wyjaśnienia napisał następujące słowa:

Proszę z nich zrobić dobry użytek. Przesyłam je z pozdrowieniami.

John Raffles.

Wyciskając na kopertach pieczęć wyobrażającą ukoronowaną trupią czaszkę nieznajomy śmiał się do siebie. Listy te poukładał na miejscu każdego z pracowników. To uczyniwszy, powrócił do uważnego oglądania zawartości portfelu. Zainteresował się pewnym listem. List ten pochodził od jakiegoś bankiera z Oxford Street i zawierał treść następującą:

Drogi Brownie.

Nasz ostatni interes dyskontowy przyniósł nam grubez yski. Doktór Welter, którego weksel znajdował się w naszym posiadaniu, przystał wreszcie na zapłatę pod groźbą rozprawy sądowej. Z interesu tego zapisałem dwieście funtów na Twoje dobro. Przyślij mi czemprędzej drugiego podobnego durnia. To są sprawy którymi warto się zająć. Łączę serdeczne pozdrowienia

szczerze oddany
James Gordon.

— Muszę zapoznać się bliżej z tym człowiekiem — rzekł Raffles — Ludzie tego pokroju powinni wpadać w moje ręce.
Włożył list do kieszeni, nasunął maskę i opuścił biuro. Gdy otwierał drzwi od ulicy, słyszał wściekłe walenie pięściami w drzwi szafy. To Brown usiłował wydostać się z swego więzienia. Roześmiał się serdecznie i zniknął w tłumie.
Mali gazeciarze nie przestawali wykrzykiwać na całe gardło o ostatnim jego wyczynie, nie wiedząc zupełnie, że w międzyczasie zdążył dokonać nowego.


∗             ∗


Stary lichwiarz

W swym małym „biurze“ na Oxford Street bankier James Gordon liczył srebrne oraz złote monety, układał je w rulony i zamykał w kasie pancernej. Był to maleńki człowieczek, którego pomarszczona stara twarz wyrażała przebiegłość i chciwość. Właśnie zdążył zamknąć kasę, gdy ktoś zapukał lękliwie do drzwi.
— Proszę wejść! — rzekł zachrypniętym, przykrym głosem.
Ukazała się kobieta lat około pięćdziesięciu. Pełna lęku i niezdecydowania, zatrzymała się na progu.
Człowiek obrzucił ją badawczym spojrzeniem.
— Czego pani chce? — zapytał krótko, zajmując miejsce za biurkiem.
— Bardzo przepraszam — mamrotała niewyraźnie kobieta. — Nazywam się Anna Walton. Czytałam w gazetach ogłoszenie, że pan udziela pożyczek.
— To mój zawód — odparł bankier — Przyszła mnie pani prosić o pożyczkę, czyż nie tak?
— Tak — odparła kobieta słabym głosem — Jestem w bardzo trudnej sytuacji. Mąż mój umarł zeszłego roku. Córka nie może znaleźć zajęcia.
— Czy przyniosła mi pani coś na zastaw? — zapytał bankier, bębniąc po stole swymi kościstymi palcami.
Kobieta spoglądała nań bez odpowiedzi.
— Cóż to, nie rozumie pani, czy też zaniemówiła pani nagle? — Mruknął po dłuższej pauzie — Py-