Strona:PL Lord Lister -11- Uwięziona.pdf/13

Ta strona została skorygowana.
9

bele na których siedzieli nasi detektywi zachwiały się i obydwaj mężczyźni osunęli się na ziemię.
Pozycja ta była o tyle korzystniejsza, że teraz od psów oddzielała ich ściana z towaru. Upadli na gruby pokład odpadków wełnianych. Znajdowali się teraz na poziomie podłogi. Cóż jednak by się stało, gdyby ludziom udało się rozsunąć bele? Psy wskoczyłyby tam natychmiast, rozszarpując ich na sztuki. W ciemnościach, w jakich się nagle znaleźli ani Holmes ani Harry nie mogli uczynić użytku z broni. Jedyną bronią która im pozostała był nóż.
— Cóż to za ludzie i czego tutaj szukają? — zapytał jeden z przybyłych.
— To nie są zwykli złodzieje — odparł drugi — Nie mieliby co tu brać. Bele towarów są zbyt ciężkie.
Masz rację Tomaszu... Spokój, pieski!
— Hallo! — zawołał w stronę detektywów. — Poddajcie się... Rzućcie rewolwery! Dajemy wam pięć minut do namysłu. Po upływie tego czasu, pójdziemy po ludzi, którzy nam dopomogą w usunięciu tych bel. A wtedy... psy was rozszarpią na dro bne kawałki!
— Jakie są wasze dalsze warunki?
— Poznacie je później, kiedy przyjdzie czas...
— W takim razie przyjdźcie tutaj i sami weźcie sobie rewolwery! — zabrzmiał głos, który zdawał się tym razem dochodzić z daleka. — Mamy dwadzieścia cztery kule i wystrzelamy je do ostatka. Każdy, kto się do nas zbliży — umrze! Uwaga, Harry! Pal!
Dwie błyskawice zajaśniały w ciemności i dwie kule musnęły policzki jednego z oblegających.
Cofnął się z okrzykiem przerażenia. Z policzka sączyła się struga krwi.
— Tomaszu! Biegnij do domu po Billa i Jana. Prędko... Ja tymczasem zostanę tutaj.
Jakkolwiek słowa te zostały wymówione półgłosem, podchwyciło je czujne ucho Sherlocka Holmesa. Za pomocą noża wywiercił w materiale otwór, i przez ten otwór doskonale słyszał każde wypowiedziane z drugiej strony słowo. Razem z Harrym zabrał się teraz do jego rozszerzenia. Nie była to praca trudna, ponieważ miękka wełna poddawała się bez trudu.
Holmes trącił Harry‘ego, który natychmiast przerwał robotę.
Mistrz słuchał uważnie rozmowy oblegających ich ludzi. Usłyszał brzęczenie kluczy a następnie dźwięk odmykanych ciężkich drzwi. Odgłosy te dochodziły z miejsca, w którym stała żelazna szafa. W tej samej chwili uczuł powiew chłodnego powietrza. Z prawdziwą przyjemnością wciągnął je w płuca. Znów począł nasłuchiwać. Miał wrażenie, że gdzieś w pobliżu otworzono na oścież okno lub drzwi. Nie ulegało wątpliwości, że musiało tu się znajdować sekretne przejście, prowadzące do ogrodu, łączącego się z domem przy Williams-Street numer 6. Holmes zdawał sobie sprawę, że miał do czynienia z obydwu bandytami.
Jednym z nich był Robert Shayne, drugim zaś Tomasz Maresden, wspólnik firmy „Shayne i Ska“.
Mózg jego nerwowo rozwiązywał zagadkę. Obydwaj łotrzy dwa razy dziennie korzystali z sekretnego przejścia, aby wydostać się z biura do domu przy ulicy Williams. Jakaż okrutna tajemnica kryć się musiała poza szarymi murami niewielkiego domu, jeżeli ci ludzie strzegli jej tak zazdrośnie? Aby rozwiązać tę zagadkę przedsięwziął sławny detektyw dzisiejszą wyprawę, która poczynała przybierać tragiczny dla nich obrót. Spojrzał na Harry‘ego: wyraz zaciętej odwagi malował się na jego twarzy.
— Dobrze, chłopcze — rzekł — nie damy się żywcem. Zanim nas dostaną, wyekspediujemy z dwudziestu z pośród nich do piekła. Nie możemy, niestety, chwilowo opuścić naszych miejsc. Musimy zobaczyć, czy nie uda nam się lepiej okopać za tymi zwałami towarów...
Obydwa psy warowały przy ziemi, gotowe w każdej chwili do skoku.
Robert Shayne ukrył się ze stalowym prętem w ręce za uchylonymi drzwiami żelaznej szafy.
Jak słusznie domyślał się Sherlock Holmes, w szafie tej mieściły się drzwi, prowadzące do ogrodu, przylegającego do składów. Wyjście to było ukryte w gęstwinie krzewów. W tej chwili drzwi te były uchylone.
Zimny wiatr powiał od strony ogrodu.
Robert Shayne dygotał ze strachu. W nieznajomych poznał odrazu agentów policji i drżał na myśl o tym co się stanie, jeśli Scotland Yard przeniknie tajemnicę dwupiętrowego domu przy Williams-Street.
Minuty płynęły wolno...

Pracowicie spędzony dzień

Podczas gdy Sherlock Holmes wraz z Harrym udali się do biura firmy Romert Shayne i S-ka, Raffles i Charly pozostali na korytarzu.
Nie czekając na powrót detektywów, wyszli na ulicę.
— Edwardzie — rzekł Charly — zdaje mi się, że to jakiś sen... Jakże to jest możliwe...
— Co takiego? — zapytał Lister, przerywając w ten sposób potok wymowy rozentuzjazmowanego sekretarza.
— Przecież wiesz sam.. Sam byłeś świadkiem tego historycznego momentu...
— Czy mówisz o naszym spotkaniu ze sławnym detektywem Sherlockiem Holmesem?
— Tak... oczywiście... Pomyśl sam: nawet nas nie poznał?...
— Jakże mógł nas poznać, kiedy nas nigdy w życiu nie widział? Muszę przyznać, że zrobił on na mnie jaknajlepsze wrażenie. Jest w nim jakaś moc i niezwykła energia... Życzyłbym bardzo Scotland Yardowi aby udało się pozyskać takiego współ pracownika... Pewien jestem zresztą, że jeszcze dziś będziemy z nim mieli do czynienia, Ale wróćmy teraz do bardziej nas interesującego tematu. Drogi Charly, jak ci już mówiłem, w czasie, gdy znajdowałem się na dachu uczyniłem bardzo ciekawe spostrzeżenie... Nie mogę ci niestety nic jeszcze na ten temat powiedzieć. Dotyczy ono w każdym razie Roberta Shayne, właściciela obydwóch nieruchomości, jednej przy Williams-Street. drugiej zaś na Market... Pan ten trudni się nadto hurtowym handlem towarami wełnianymi i jest szefem firmy „Robert Shayne i S-ka“.
— Powiedziałeś „ponadto”? Czy ma prócz tego jakieś inne zajęcie?
— Uważam go za zdolnego do wykorzystania w sposób niegodny swych praw opiekuna młodej dziewczyny, aby ją wyzuć z majątku...
— Ależ to hańba! Na Boga, to nie do wiary?
Charly szukał w pamięci słów, którymi by mógł dać wyraz swemu oburzeniu.