Strona:PL Lord Lister -42- Odzyskane dziedzictwo.pdf/9

Ta strona została przepisana.

wrocie do Anglii. Niech się pan zgodzi, Rogers. — Gdyż inaczej otrzyma pan jedynie ode mnie list, w którym będę pana prosił o zajęcie się moim pogrzebem. Jestem zrujnowany i nie zawaham się przed ostatecznością.
— Zgoda — szepnął Rogers. — Obejdzie się bez noża na gardle. Jeżeli nie chcę stracić moich ostatnich kilku szylingów, nie mam innego wyboru.
— Co za komediant! — rzekł Campbell — Droży się pan, a w rzeczywistości pali się pan do zarobienia dziesięciu tysięcy funtów. Po cóż to udawanie? Oto depesza: Wymienione w niej jest nazwisko podróżnego. Pozostawiam panu wolną rękę w wyborze sposobu działania.
Sekretarz odczytał raz jeszcze depeszę.
— Niema czasu do stracenia — rzekł. — Sprana załatwiona. — Nie mogę niestety się zwolnić, ale to nie jest konieczne. Mam ludzi którzy załatwią to za mnie...
— Oszczędź mi szczegółów — przerwał sir Campbel. — Nie znam się zupełnie na tego rodzaju sprawach. Pewny jestem, że znajdzie pan sposób, aby odzyskać swoje pieniądze. Do widzenia! Czekają na mnie w klubie.
Sekretarz odprowadził klienta aż do drzwi. Szkot wciąż jeszcze siedział w poczekalni. Biedaczysko zasnął i chrapał głośno. Campbell nie raczył zwrócić nań uwagi.
Rogers zbliżył się do śpiącego i potrząsnął nim silnie. Szkot obudził się i powiódł dokoła ogłupiałym wzrokiem.
— Zasnął pan — rzekł Rogers. — Nie mam teraz czasu, lecz proszę, aby pan powrócił dziś wieczorem. Musimy pomówić jeszcze o naszej sprawie.
— Dobrze — przyjdę — odparł nieznajomy. — Muszę jednak dać te klejnoty do oszacowania jubilerowi, Nie dziś — ziewnął przeciągle. — Dziś jestem zbyt zmęczony. — Zrobię to jutro. Zapytam w hotelu o adres jubilera, do którego można mieć zaufanie.
Pozdrowił sekretarza i skierował się do wyjścia.
— Stój pan — stój pan! — zawołał Rogers. — Muszę przynajmniej wiedzieć, jak się pan nazywa.
— John Mac Lan de Notton — odparł ziewając.
Rogers śledził go z okna. Szkot szedł po ulicy powoli kulejąc.
— Gdyby przynajmniej wrócił! — szepnął do siebie. — Jestem pewny, że będzie się zatrzymywał przed wszystkimi wystawami. Muszę natychmiast odszukać Jima albo Dicka. Nie wiem co zrobię, gdybym ich nie zastał. Będzie źle jeśli ten głupi Szkot pokaże swe klejnoty któremuś z jubilerów. Miałem nadzieję, że zdobędę je za tanie pieniądze!
Dopiero po godzinie zjawił się w biurze pomocnik.
— Gdzie byłeś tak długo? — irytował się Rogers. — Muszę wyjść z biura w bardzo pilnej sprawie. Nie ruszaj się stąd, a gdyby ktoś przyszedł powiedz, żeby powrócił tu jutro.
Rogers udał się do swego mieszkania i wyszedł z domu przez ogród. Podarta czapka nasunięta na oczy, kryła mu pół twarzy. Ubrany był biednie. W kilka chwil po tym wsiadł do autobusu, jadącego w stronę Chelsea, dzielnicy cieszącej się niezbyt dobrą sławą.
Gdy wrócił do biura około godziny szóstej zadowolenie malowało się na jego szczupłej twarzy. Wszystko udało się znakomicie. Dick zgodził się wyjechać na kontynent. Dostarczył mu więc pieniędzy i udzielił odpowiednich instrukcyj. Tom i Jim należeli do ludzi, którzy respektowali dane przez siebie słowo.
Była jesień. Gdy Rogers zdążył się przebrać, zapadł już zmrok. Adwokat udał się do klubu i tylko pomocnik sekretarza został w biurze. Rogers szybko wyekwipował go do domu.
— Nie zamykaj dziś drzwi na klucz — rzekł Rogers — mam jeszcze robotę. — Muszę porządkować akta. Za chwilę przybędzie służąca, aby sprzątnąć biuro.
Rogers pozostał sam. Od czasu do czasu spoglądał niecierpliwie w stronę drzwi. Słysząc dźwięk dzwonka odetchnął z ulgą.
— No, jak tam? — rzekł do wchodzącego Szkoda. — Czy znalazł pan dobry hotel?
— Dziękuję panu, wskazano mi doskonały. Otrzymałem ponadto adres jednego z pierwszych jubilerów w Londynie. Będę u niego jutro rano. Teraz chciałbym przedstawić panu moją sprawę.
Rogers usiadł. Szkot tymczasem począł mu wyłuszczać nader zawikłaną historię rodzinną, której początki sięgały dawno wymarłej generacji. Proces tego rodzaju mógłby ciągnąć się przez długie lata, jeśli strony rozporządzałyby odpowiednim zapasem gotówki.
— Dobrze już dobrze — rzekł sekretarz — przerywając od czasu do czasu swemu klientowi. To sprawa bardzo skomplikowana i muszę się z nią zapoznać bliżej. Mam nadzieję, że mój szef, mimo przeciążenia pracą, podejmie się prowadzenia pańskiej sprawy. Czy przyniósł pan dokumenty?
— Nie. Zostawiłem je w hotelu — odparł Szkot.
— Nie zostawił pan tam chyba klejnotów? Byłoby to z pańskiej strony niesłychanie nieostrożne?
— Broń Boże — odparł Szkot. — Mam je wszystkie przy sobie. — Nie rozstaję się z nimi. Jestem zresztą odpowiedzialny za nie wobec innych członków mojej rodziny.
— I w dalszym ciągu nie chce pan ich sprzedać? — zapytał Rogers.
— Muszę je najpierw oszacować — odparł Szkot. — Gdy będę znał ich cenę pomówimy o kupnie. Oczekuję tylko upoważnienia do sprzedaży od moich rodziców. Nie zgodzę się na inne załatwienie sprawy... Pan wie, że my Szkoci jesteśmy narodem upartym.
— Nie nalegam — odparł sekretarz z wymuszonym uśmiechem. — To zresztą pańska sprawa.
Zadał klientowi jeszcze cały szereg pytań. Wybiła godzina siódma. Wizyta była skończona.
— Czy zna pan drogę? — zapytał, odprowadzając Szkota aż do drzwi domu. — Jest teraz straszliwa mgła. Musi pan iść wzdłuż muru ogrodu, aż dojdzie pan do skweru. Do jutra.
Nieznajomy oddalił się, idąc w kierunku wskazanym przez Rogersa. Nagle we mgle usłyszał jakiś podejrzany szelest. Robiło to wrażenie przytłumionego gwizdu. W tej samej chwili z ciemności wyłoniły się jakieś dwa cienie i ruszyły w ślad za Szkotem.