Strona:PL Lord Lister -44- Fałszywy bankier.pdf/18

Ta strona została przepisana.

— O kim mówisz? — zapytał Tom.
— O Rafflesie.
Tym razem Tom uderzył pięścią w stół.
— Jak to, Raffles zabrał ci pieniądze?
— Tak — odparł Mc. Intosh, którego oczy rzucały błyskawice. Zabrał mi wszystko na skutek mojej własnej winy.
Tom wybuchnął śmiechem.
Ależ z ciebie gagatek: kradniesz, narażasz się na szubienicę, uciekasz z zesłania, po to tylko, aby Raffles zabrał ci łup. W gruncie rzeczy pracowałeś dla niego. W jaki sposób to się stało?
— Nie pytaj. Powiedziałem ci, że popełniłem głupstwo. Teraz idzie mi tylko o odzyskanie pieniędzy.
— Ciekaw jestem, jak się masz zamiar do tego zabrać? Byłbyś pierwszym, który zabrał cośkolwiek Rafflesowi.
— Pewny jestem, że się uda. Słuchaj, dzisiejszej nocy zakradnę się do mieszkania Rafflesa i zbadam jego rozkład.
Tom otworzył szeroko oczy.
— Skąd wiesz gdzie on mieszka? Za tę wiadomość Scotland Yard zapłaciłby chętnie pięć tysięcy funtów sterlingów.
— Ta sprawa przyniesie nam więcej — odparł Mc Intosh pogardliwym tonem.
— Gotów jestem pomóc ci. Skąd ty jednak do tej informacji?
— Mój wspólnik przekazał mi ją w testamencie.
— Przypuśćmy, że jest ona ścisła. Jaki masz plan?
— Będziemy działać wspólnie. Sam nie dałbym sobie z tym rady.
— Zgoda! Gdy coś postanowisz dasz mi znać. Pieniądze dzielimy do połowy.
— To się rozumie.
Wymienili silny uścisk dłoni i rozstali się.
Następnego dnia Raffles zajęty był z Charley Brandem segregowaniem artykułów, opisujących ostatni jego wyczyn. Nagle usłyszał za szklanymi drzwiami wychodzącymi na korytarz lekki szmer.
Podniósł się i aby nie niepokoić Charleya, rzekł głośno.
— Na dzisiaj dość pracy. Bierz kapelusz. — Pójdziemy zjeść kolację do restauracji
Charley przyjął tę propozycję z prawdziwą radością. Wrócili do domu około północy. Charley zdziwił się nieco, widząc, że Raffles nie wchodzi do mieszkania głównym wejściem, lecz kieruje się w stronę ogródka. Księżyc skrył się za chmurami i przez chmury sączyło się tylko słabe światło. Raffles posiadał jednak dar widzenia w ciemnościach.
Pochylony ku ziemi posuwał się powoli jak Indianin, szukający śladów. Co rano bowiem wszystkie ścieżki jego ogródka musiały być przez jego służącego starannie skopane i najlżejsza stopa ludzka musiała zostawić na niej wyraźny ślad.
Wkrótce Raffles znalazł to, czego szukał. Wskazał Charleyowi palcem na odcisk stóp w grubych butach.
— Zachowuj się cicho — szepnął do Charleya. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa czekają nas dzisiejszej nocy odwiedziny. Sądząc po śladach jest ich dwóch.
— Kim mogą być ci ludzie?
— Jednym z nich jest niewątpliwie nasz znajomy, wspólnik Geissa.
— Aha — rzekł Charley. — Chce on odebrać od nas skarb z wulkanicznej wyspy.
— Oczywiście. Ponieważ jest na tyle głupi że odważył się złożyć mi wizytę, postaramy się zabawić jego kosztem. Wracaj do głównego wejścia i postaraj się zrobić jaknajwięcej hałasu. Ci ludzie pomyślą, że to ja. Udasz się do mego gabinetu i na wszelki wypadek weźmiesz stamtąd rewolwer.
Charley oddalił się, a Raffles udał się w kierunku śladów. Obydwaj mężczyźni weszli do domu tylnymi drzwiami. Raffles wszedł do mieszkania tym samym wejściem.
Kierował się wciąż śladami, pozostawionymi przez rabusiów. W ten sposób doszedł do biblioteki. Podniósł kołnierz swego płaszcza i owiązał dokoła twarzy chusteczkę tak, że widać mu było tylko oczy. Zatrzymał się w samym środku pokoju, zapalił kieszonkową latarkę i wyciągnął rewolwer. Na puszystym dywanie widniały obeliski mokrych butów. Ślady te prowadziły aż do alkowy, oddzielonej od pokoju portierami. W alkowie tej było dość miejsca na kilka osób. Po ruchu portiery Raffles poznał, że obydwaj bandyci tam się ukryli i z tej kryjówki obserwowali go swobodnie. Zgasił latarkę, zbliżył się do okna, otworzył je i włożywszy dwa palce do ust gwizdnął przeciągle. Następnie poczekał chwilę i wychyliwszy się przez okno, zawołał głośno jak gdyby mówił do kogoś.“
— Wszystko w porządku... W całej budzie nie ma nikogo. Będę wyrzucał drobiazgi przez okno.
Słowa te wypowiedział specjalnie tak wyraźnie, aby ukryci w alkowie mężczyźni mogli je zrozumieć.
Następnie Raffles wrócił do pokoju i zbliżył się do wielkiej drewnianej szafy. Na szafie stały ciężkie kandelabry ze srebra. Raffles wdrapał się na krzesło, zdjął kandelabry i postawił je na stole.
— Dobry towar — rzekł głośno — idąc w kierunku okna.
Zagwizdał po raz wtóry.
— Hej, Jim! — zawołał. — Uważaj, bo ciężkie.
Rzucił kandelabry przez okno. Upadły z głuchym trzaskiem na ulicę. Raffles zapalił znowu swą lampę i jak gdyby w obawie, że hałas może sprowadzić na głowę policję, ukrył się pod stołem. Po chwili wyszedł ze swej kryjówki i zbliżywszy się do okna zawołał:
— Idę teraz do innych pokoi. Jeśli wszystko odbędzie się prawidłowo będziecie mogli przyjść tu obydwaj. Ty i Jack.
Wyszedł. W westibulu spotkał się twarzą w twarz z Charleyem. Na widok człowieka, robiącego wrażenie bandyty sekretarz drgnął. Uspokoił się dopiero na dźwięk głosu Rafflesa.
— Wyjdź ostrożnie z domu — rzekł Raffles. — Przywiąż sobie chusteczkę taką samą jaką ja mam na twarzy i stań pod oknem biblioteki. Odegrasz rolę włamywacza.
Raffles wszedł tymczasem do biblioteki. Po nieznacznym ruchu portiery, zrozumiał, że obydwaj bandyci jeszcze się tam znajdowali.
— Hej Jim — zawołał przez okno. — W domu są wprawdzie obydwaj panowie, lecz śpią jak zabici, będziemy mogli swobodnie splądrować całą budę. Wejdź na górę. Ty zaś Jack zostań na warcie i uważaj na wszystko.
Pomógł Charleyowi wdrapać się przez okno. Razem wyszli z pokoju.