Strona:PL Lord Lister -72- Ząb za ząb.pdf/15

Ta strona została przepisana.

lad i wyjął z niej kilka pożółkłych ze starości fotografii.
— Spójrz, Charley... Musisz to przeczytać
Charley wziął do rąk fotografię, na której widniała następująca dedykacja:

„Memu drogiemu towarzyszowi, lordowi Listerowi z pułku Lansjerów Szkockich, na pamiątkę naszej kampanii afrykańskiej Cramersford“.

Obok tej dedykacji widniał krzyż i dopisek ręką Rafflesa: „Poległ pod Ladysmith“.
Sekretarz rzucił swemu przyjacielowi pytające spojrzenie. Lord Lister trzymał w ręku fotografię, wyjętą z papierów Anny Marii.
— Cóż to? — zapytał Charley. — To ten sam człowiek... „Mojej drogiej Annie zawsze wierny Robert“... Cóż znaczy ten dopisek na drugiej fotografii?
Oczy lorda Listera przysłoniły się mgłą smutku.
— Wierzyłem niezłomnie, że uda mi się dotrzymać przyrzeczenia, danego memu przyjacielowi lordowi Robertowi Cramersfordowi, — rzekł Raffles. — Dziś jestem bliższy celu, niż byłem dotychczas... Mała Anna Maria śpi pod moim dachem. Wyrwałem ją z rąk brutalnych ludzi... Jest córką mego najlepszego przyjaciela. Razem odbyliśmy kampanię w Transvaalu... W tym okresie naszego życia obaj zamierzaliśmy poświęcić się karierze wojskowej. Podczas ciągłych utarczek z Boerami przyrzekliśmy sobie nawzajem, że ten z nas, który zostanie przy życiu, wykona ostatnia wolę zmarłego przyjaciela... Kula wroga położyła nagle kres jego życiu i Cramersford nie zdążył wyznać mi, co go trapi. Po powrocie z Transvaalu złożyłem wizytę staremu lordowi Cramersfordowi, dziś już nieżyjącemu i bratu Robertowi, który odziedziczył po zmarłym tytuł i majątek.
Wszystko wydawało mi się wówczas proste i jasne... Nie podejrzewałem, że Robert prowadzi podwójne życie... Że ma przyjaciółkę i dziecko... Wydawało mi się, że spełniłem całkowicie mój obowiązek. Odtąd ani słowa więcej nie słyszałem o Robercie. Aż tu nagle brutalne zachowanie się kapitana strzelców irlandzkich odświeżyło dawną, zamierzchłą historię.
I którżby pomyślał, że uderzeniem bambusową laską może w konsekwencji doprowadzić do zaaresztowania dyrektora sierocińca?...
Przerwał rozmowę, pochłonięty całkowicie znalezionymi listami. Były to listy, pisane przez lorda Roberta do matki Anny Marii... Listy pełne miłości i zapewnień, że wkrótce w życiu ich nastąpi szczęśliwa zmiana... W ostatnim liście lord wspominał o tym, że rezygnuje po powrocie z wojny ze swego tytułu, aby poślubić matkę swego dziecka...

Tymczasem inspektor Baxter spał snem sprawiedliwych w pokoju, przylegającym do jego gabinetu w Scotland Yardzie.
Był to dyżur nocny Baxtera. Praca jego w czasie dyżuru polegała na tym, że wysypiał się znakomicie na kanapie, zostawiając Marholmowi całkowicie wolną rękę.
Nagle z sennych marzeń wyrwał go donośny głos Marholma.
— Uwaga inspektorze! Wstawać, do licha!...
Posterunek z Essex-Street przysyła nam dyrektora sierocińca, zaaresztowanego dziś wieczorem przez jednego z detektywów.
Baxter otworzył szeroko oczy.
— Czyście oszaleli, Marholm?... Kto zatrzymał dyrektora?... O co chodzi?
— Hm... — mruknął Marholm. — Jest to zdobycz, której można nam pozazdrościć.
— Powiedzcie mi wreszcie, co się stało?
— Dyrektor znajduje się tuż obok w sali... pod strażą dwóch policjantów. Robi wrażenie gentlemana, choć w stroju jego można zauważyć pewne niedokładności. Nie nosi kołnierzyka... Brak mu szelek... Pytałem, czy czytał Scherlocka Holmesa? Odpowiedział mi, że nie... Wnioskuję stąd, że kryminalne romanse pozostają bez wpływu na mentalność społeczeństwa. I tak mamy dość przestępców...
— Skończcie raz wreszcie z filozofią... Co on takiego przeskrobał, ten wasz dyrektor?
— Niezawodnie sam on to panu powie. Zresztą raport detektywa Johnsona leży na pańskim biurku.
Jahnson? Johnson? Któż to taki? Czy słyszę liście o detektywie Johnsonie? — zapytał Baxter zdumiony.
— Nie... Wyjaśnienie znajdzie się w zamkniętej kopercie, dołączonej do raportu.
Baxter dźwignął się z sofy i podreptał do biurka. Z pośpiechem otworzył kopertę. Zaledwie jednak rzucił okiem na znajdującą się w niej kartę wizytową zbladł i z głośnym okrzykiem opadł na fotel.
— Co się stało, kapitanie? — zapytał Marholm.
Baxter dyszał ciężko, chwytając powietrze, jak ryba wyjęta z wody.
— Raffles... Raffles — szepnął
Marholm szybko przebiegł wzrokiem treść karty.
— Doskonały kawał, inspektorze — zawołał, zanosząc się od śmiechu — powinien pan złożyć wniosek, aby odznaczono Rafflesa najwyższym orderem w państwie. Bez jego współpracy marnie wyglądałyby plony Scotland Yardu...
— Czy czytał pan treść listu?
— Nie — odparł Baxter zgnębiony.
— Niech więc pan posłucha:
„Drogi Inspektorze! — czytał Marholm. — Przesyłam Panu w załączeniu przestępcę z gatunku najgorszych oszustów. Jest to dyrektor sierocińca miejskiego. Winszuję Panu, że przyczyni się Pan do zdemaskowania tego łotra, żerującego na krzywdzie sierot.
Proszę przyjąć wyrazy prawdziwego szacunku od szczerze Panu oddanego
Johna C. Rafflesa“.
Zapanowało milczenie. Marholm zapalił fajkę i poprzez tuman dymu spojrzał na inspektora.
— Cóż zrobimy, kapitanie, z tym typem? Czy go pan przesłucha? Powinniśmy być szczęśliwi, że Raffles napędza nam zwierzynę...
Baxter tupnął nogą:
— Nie mam nic przeciwko temu... — rzekł. — Diabli mnie biorą tylko, że Raffles znów zakpił sobie ze mnie. Wołałbym raczej wypuścić z więzienia najgorszego łotra, niż zawdzięczać Rafflesowi wykrycie przestępstwa.
— Piękna zasada — rzekł Marholm z ironią. — Nie podzielam pańskiego zdania: wołałbym zamianować Rafflesa stałym detektywem na służbie Scotland Yardu i zapewnić mu raz wreszcie bezpieczeństwo. Gdyby Raffles był detektywem, moglibyśmy wszyscy wówczas zawiesić nasze mundury na kołku...
— Zachowajcie swoje głupie uwagi dla siebie — zawołał Baxter — Ostrzegam was, że te głupie kawały doprowadzą do waszej dymisji.