Strona:PL Lord Lister -72- Ząb za ząb.pdf/9

Ta strona została przepisana.

— Czego panowie sobie życzą? — zapytała.
— Jestem doktór Halfart. — Przed chwilą spotkałem mego kolegę, który leczył kpt. Governa. Został on wezwany do nagłego wypadku i prosił mnie, abym w jego zastępstwie czuwał nad stosowaniem przepisanego leku.
— Zaraz zawiadomię panią — rzekła służąca.
— To niepotrzebne — dał się słyszeć głos z salonu.
Pani kapitanowa zbliżyła się ciekawie do nowoprzybyłych:
— Jak się czuje kapitan? — zapytał Raffles, kłaniając się uprzejmie.
— Pielęgnuję go, jak mogę, doktorze... Czy nie słyszy pan jego krzyku?... Możnaby sądzić, że drą z niego pasy... Nie rozumiem, jak człowiek, który sam jeden dał rady dwunastu opryszkom, może być tak wrażliwym na ból...
W tej chwili rozdarł powietrze dziki krzyk:
— Pali mnie!... pali mnie!... To ta przeklęta maść!... Chcą mnie zabić!... Boję się, że oszaleję... Na pomoc!...
Pani Mac Govern skoczyła do pokoju męża.
— Czy przyłażyłeś maść?
— Czy przyłożyłeś maść?[1]
— Nie krzycz tak głośno... Obcy ludzie są w naszym domu... To koledzy doktora Grufinna... Gotowi nie wiem co o tobie pomyśleć...
Kapitan jęczał coraz głośniej.
— Zabili mnie!... Zamordowali! Szybko wezwijcie doktora!
— Dureń! — odezwała się żona z pogardą. — Cóż z ciebie za mężczyzna? Patrz, oto twoja maść. Nasmaruję nią sobie twarz: zobaczysz, że nie będę krzyczała.
Raffles z zadowoleniem szturchnął Charleya w bok.
Przez kilka minut w pokoju kapitana panował spokój. Wreszcie ciszę przerwały dzikie wycia. Tym razem prym wiodła pani kapitanowa, która krzyczała, jak gdyby ktoś obdzierał ją ze skóry. Maść działała w sposób przerażający:
— Na pomoc, Harry!... Na pomoc!...
Raffles ujął Charleya pod ramię.
— Wystąpimy teraz w roli zbawców. Żałuję tylko, że nie mogę przepisać tej maści naszemu kapitanowi Baxterowi ze Scotland Yardu...
Gdy pani kapitanowa, trawiona gorączką wybiegła po lekarza, którego zostawiła w korytarzu, zastała drzwi od ulicy szeroko otwarte... W korytarzu nie było już nikogo.
Oszalała z bólu, postanowiła zatelefonować do doktora Griffina.
Uprzedził ją jednak Raffles. Po wyjściu z mieszkania kapitana, natychmiast połączył się telefonicznie z doktorem.
— Hallo, tu doktór Griffin. Kto mówi?
— Dzień dobry, doktorze — zabrzmiał wesoły głos. — Tu Raffles.
Słuchawka omal nie wypadła z rąk zdumionego lekarza.
— Co takiego?... Kto mówi?
— John C. Raffles... Czy nie mówię wyraźnie?
— Tak... Czego pan sobie życzy?
— Zdradziłem pana, doktorze. Znalazłem receptę która zapisał pan kapitanowi Mac Governovi. Uznałem, że jest ona niewłaściwa i pozwoliłem sobie zapisać mu coś innego. Maść zalecona przez pana, byłaby naprawdę zbyt łagodna... Zechce pan pozdrowić ode mnie tę niemiłą parkę. Do widzenia, doktorze!...
Doktór odłożył machinalnie słuchawkę... Przez pewien czas spoglądał w zdumieniu na aparat telefoniczny. Z zamyślenia wyrwał go dopiero dźwięk dzwonka. Doktór drgnął:
— Nieszczęście, doktorze... Proszę natychmiast przyjść do nas — zabrzmiał głos kapitanowej.
W kilka chwil później, znalazł się przed domem Mac Governa. Krzyki obydwu ofiar słychać było aż na ulicy... Przed domem stał tłum ciekawych, wesoło komentujących tajemnicze zachowanie się małżeńskiej pary...

Dwa zęby

Baxter, szef Scotland Yardu wyszedł ze swego biura w towarzystwie sekretarza Marholma.
Na ulicach Londynu kolporterzy wykrzykiwali tytuły sensacyjnych artykułów, w wieczornych wydaniach pism.
— To po prostu nadzwyczajne! — mruknął do siebie sekretarz.
— Co takiego? — rzekł Baxter rzucając z ukosa spojrzenie na Marholma.
— Nic... Od przeszło pięciu tygodni nie słyszeliśmy ani słowa o naszym drogim przyjacielu Rafflesie...
Baxter skrzywił się, jak gdyby napił się octu.
— Jesteście niepoprawni, Marholm. Przechadzamy się po Strandzie... Jesteśmy w doskonałym humorze, a wy tymczasem znów zaczynacie swoje...
Głośne okrzyki sprzedawców gazet doszły do ich uszu...
— „Raffles się bawi... Ostatni żart niezrównanego Rafflesa“...
Baxter stanął w miejscu, jak wryty... Utkwił błędny wzrok w tłumie sprzedawców gazet, jak gdyby nagle ujrzał widmo.
— Hm... — mruknął Marholm. — Powiedziałem widać w złą godzinę... Otóż i Raffles.
— Gdzie? — zapytał Baxter.
Marholm kupił gazetę i podsunął ją swemu zwierzchnikowi pod sam nos.
— Ależ tutaj, drogi kapitanie... Niech pan czyta.
— Skończony z was osioł, Marholm... Sądząc z waszego okrzyku, przypuszczałem, że widzieliście Rafflesa na Strandzie...
Marholm, zwany powszechnie „pchłą“ uśmiechnął się:
— Zapewniam pana, inspektorze, że gdyby tak istotnie było, nie powiedziałbym tego głośno. Obawiałbym się, że wywołam u pana wstrząs nerwowy. Wiem przecież, że ma pan słabe serce.
— Muszę go dostać w swoje ręce! — syknął Baxter, zgrzytając zębami.
— Ba... Czy pan myśli, że to jest możliwe?
— Przysięgam wam, że dostanę go wcześniej, czy później! — zawołał Baxter, zaciskając pieści.
Marholm przystanął, aby przeczytać artykuł o Rafflesie. Nagle wybuchnął głośnym śmiechem. Baxter spojrzał nań ze zdumieniem:
— Na Boga — rzekł — nie róbcie z siebie widowiska na ulicy!
— Niech pan posłucha, kapitanie — rzekł Marholm, głosem przerywanym wybuchami śmiechu.
— Dajcież mi wreszcie spokój z tym zbrodniarzem!
— Nie... Nie wytrzymam, pęknę chyba od śmiechu. Co za wspaniały kawał!
Otarł łzy, które napłynęły mu do oczu.

— Niech pan pomyśli tylko, inspektorze... Maść z gorczycą i kantarydą... Cóż pan na to?

  1. Przypis własny Wikiźródeł Zbędne powtórzenie.