Strona:PL Lord Lister -75- Herbaciane róże.pdf/9

Ta strona została przepisana.

— Przecież ma pan bogatego ojca? — zapytał Raffles, który ze słyszenia znał już rodzinę rzeźbiarza.
— Zupełnie słusznie... Franz Rommler, który ina zaszczyt być moim ojcem, to prawdziwy milioner, wciąż jeszcze powiększający swój olbrzymi majątek.
— Mógłbym wiele o tym powiedzieć — rzucił książę, poprawiając monokl. — Pomówimy o tym przy okazji.
— Hm... Hm... — mruknął Raffles znacząco zerkając w stronę Charleya. — Pewien jestem, że uda nam się odegrać dobroczynną rolę w tej sprawie...

Następnego wieczora, Raffles i Charley znaleźli się w atelier rzeźbiarza. Wesoło tam było i rojno, choć zabawa naogół była skromna.
W samym środku ubogiej izby wznosił się wielki posąg Apollina, wykuty przez Rommlera w marmurze bardzo pośledniego gatunku. Było to jedno z arcydzieł, które, jak dotąd, nie przyniosło swemu twórcy ani jednego grosza.
Ponieważ w pokoju brakło miejsca, Aida, książę i kilka innych osób zawiesiło swe wierzchnie okrycia na posągu boga piękności. Dzięki temu Apollo miał na głowie damski kapelusz, na plecach futro a na rękach przewieszono mu parę palt.
Sama pracownia łączyła się z dwoma innymi małymi pokoikami, które opróżniono z mebli. Goście przybyli w karnawałowych kostiumach.
Sensacją wieczoru był niewątpliwie Raffles, przebrany za Sprawiedliwość. Miał na sobie obcisłe czarne trykoty i udrapowany był w fałdzisty długi płaszcz. U boku nosił krótką drewnianą szpadę, w lewej ręce dzierżył wagę, w prawej zaś odważniki. Przepaskę miał nie na oczach, lecz na czole.
— Wspomniał mi pan wczoraj o starym Rommlerze — rzekł Tajemniczy Nieznajomy do księcia, którego odciągnął na bok. — Cóż to za człowiek?
— Wołałbym się z nim był nie spotkać... Gdybym wiedział, że ten stary łotr ma tak miłego syna, postarałbym się wejść w kontakt z kim innym.
— Dlaczego? Czy to jakiś lichwiarz?
— I jeszcze jaki?... Płacę mu 60 proc....
— Do wszystkich diabłów!
— Czasami żąda jeszcze więcej. Jestem mu winien 200,000 marek.
Monokl wypadł z oka Rafflesa.
— Spora sumka!
— To jeszcze nic strasznego... Ojciec mój jest milionerem.
— Czy równie skąpy, jak bogaty?
— Jeszcze bardziej... Dziwi się pan zapewne, W jaki sposób w tak krótkim czasie zdołałem wydać sumę 200,000... Otóż muszę panu wyjawić największy sekret mego życia: jestem pochłonięty pracą nad wynalazkiem, którego udoskonalenie wymaga wciąż nowych nakładów pieniężnych. Mój ojciec nie chce o tym słyszeć. Wołałby, abym spędzał czas na polowaniach i zabawach...
Raffles spojrzał na niego z uznaniem. Ktoś w tej chwili zadzwonił. Rommler otworzył drzwi. W korytarzu rozległ się głos gospodarza i jakiegoś nieznajomego mężczyzny.
— Pst... Tajna policja! — szepnął Rommler, wracając do pokoju.
Zapanowało milczenie. Jak się okazało, policjantem był Baxter we własnej osobie. Zabrał ze sobą tylko Marholma, ponieważ pod żadnym pozorem nie chciał dzielić z policją monachijską zasługi przychwycenia Rafflesa. Ponieważ inspektor nie zupełnie niemieckiego, okazał Rammlerowi swoją kartę policyjną i zezwolenie na aresztowanie Rafflesa. Rzeźbiarz zrozumiał o co chodzi.
— Panowie zechcą poczekać chwileczkę, — rzekł. — Zaraz będę do dyspozycji panów. — Z tym słowy zniknął za drzwiami pokoju.
Baxter zwrócił się pytająco do Marholma:
— Co on powiedział?
— Żałuję szefie, ale i ja nie rozumiem ani słowa po niemiecku.
— Na co tu jeszcze czekamy? Wejdźmy. Raffles jest tam z pewnością i nie wyobrażam sobie, aby tym razem zdołał nam uciec.
Raffles tymczasem, zawiadomiony o wizycie Baxtera, skonstruował szybko plan działania.
— Czy chce mi pan oddać pewną usługę? — zapytał zdumionego Rommlera.
— Oczywiście, hrabio...
— Niech się pan postara zatrzymać tu owego policjanta, który zresztą pochodzi z zupełnie innego kraju i niech się pan stara nie zrozumieć, czego od pana będzie żądał.
— Bardzo chętnie, — rzekł Rommler.
— Doskonale... Niech pan wobec tego wprowawadzi tu owego łowcę przestępców
Charley Brand siedział skromnie w kąciku i nie śmiał nawet oddychać.
Gdy gospodarz wprowadził Baxtera i Marholma tryumfalnie do pokoju, wesoła paczka otoczyła ich dokoła. Na czoło wysunęła się Sprawiedliwość.
— Bądźcie mi pozdrowieni — rzekła maska głosem Rafflesa. — Witajcie kolego!
Baxter spojrzał uważnie na postać, przypominającą raczej kobietę niż mężczyznę i rzekł:
— Cóż to takiego?
— To Sprawiedliwość — odparł Marholm. — Trzeba było nam wybrać się aż do Monachium, aby zobaczyć raz wreszcie, jak wygląda Sprawiedliwość.
— Czego panowie tu szukają? — zapytał Raffles.
— Czy nie słyszeliście o niejakim Rafflesie?
— Jako Sprawiedliwość, słyszałem o nim niejednokrotnie. Jest to przestępca, któremu zawsze udaje się zbiec.
— Ale tym razem mu się to nie uda, — odparł Baxter. — Wiem, że musi tu być...
— Połóżcie go na wagę...
— Zostawcie panowie niewczesne żarty... Poprzebieraliście się jak idioci. Spójrzcie no tylko, Marholm!
— Widzę, inspektorze... Wyglądają doskonale...
— Nie rozumiem, co w tym widzicie ładnego...
— O ile mi wiadomo, w mieszkaniu tym przebywa znany przestępca, Raffles, — dodał, zwracając się do Rommlera.
— Nie rozumiem — odparł Rommler.
— Rozmowa staje się coraz trudniejsza... Widzę, że trzeba było zabrać z sobą monachijskiego policjanta.
— Nie wieleby nam to pomogło... Policja tutejsza mówi dialektem, którego żaden uczciwy człowiek zrozumieć nie może.
— Musimy więc poradzić sobie sami, — rzekł Baxter. — Szukajmy Rafflesa...
— Zaczniemy od atelier...
Baxter rozejrzał się dookoła.
— Co to takiego, Marholm?
— Posąg, inspektorze...
— Ale on jest ubrany?