Strona:PL Lord Lister -87- Klejnoty amazonki.pdf/13

Ta strona została przepisana.

Ciszę przerwało pukanie do drzwi. Do pokoju wszedł dyżurny, trzymając w ręku kartę wizytową. Zatrzymał się w progu, prężąc się służbiście. Jedyną bowiem rzeczą, na którą Baxter zwracał szczególną uwagę, była dyscyplina.
Baxter spojrzał niechętnie na kartę, zamierzając pod byle jakim pretekstem pozbyć się natręta, który przerywał mu smutne rozmyślania nad swym losem, gdy nagle wzrok jego padł na nazwisko i zawód petentki: Olga Dimitriew, woltyżerka cyrku Alberta Althoffa.
Pochylił się ku dyżurnemu:
— Ładna? — zapytał cicho.
— Wyjątkowo piękna, szefie...
— Młoda czy stara?
— Młodziutka... prawie dziecko...
W Baxterze obudził się lew... Powiódł dokoła władczym wzrokiem i zawołał:
— Wprowadź natychmiast tę damę...
Dyżurny opuścił gabinet.
Inspektor podbiegł do lustra, poprawił włosy, przygładził brodę i zabrał się do polerowania paznogci.
— Nie macie tu chwilowo nic do roboty, Marholm — rzekł, zwracając się do swego sekretarza... Możecie wyjść na śniadanko do miasta...
Marholm spojrzał na swego szefa z ironią... Wiedział czemu zawdzięcza to nagłe zwolnienie. Baxter nie chciał mieć świadków rozmowy z piękną kobietą.
— Ten stary dureń gotów popełnić nowe szaleństwo... Ale Bóg z nim! Nigdy już chyba nie uleczy się z tej fatalnej słabości do kobiet... — mruknął do siebie sekretarz, chowając papiery do szuflady.
Przysięgał sobie w duchu, że nie wróci już dzisiaj z powrotem do Scotland Yardu. Gdy zniknął za drzwiami, dyżurny wprowadził Olgę Dimitriew.
Inspektor Baxter spodziewał się, że ujrzy przed sobą przystojną, może nawet więcej, niż przystojną kobietę... Lecz to, co ukazało się jego oczom, przekroczyło wszelkie oczekiwania. Inspektor zbladł, potem zaczerwienił się, wreszcie usiadł ze wzruszenia w fotelu... Po chwili jednak zerwał się jak oparzony i złożył przybyłej głęboki, pełen szacunku, ukłon.
— Proszę mi wybaczyć, piękna pani, ale nie mogę przyjść do siebie z wielkiego wrażenia...
— Cóż pana tak uderzyło, inspektorze? — zapytała zimno.
Baxter spostrzegł się, że się zagalopował.
— Nic... Czy wolno mi zapytać, czemu zawdzięczam zaszczyt pani wizyty?
— Opowiem to panu w kilku słowach — rzekła spokojnie woltyżerka — Chodzi mi o moje klejnoty, które noszę na sobie w czasie występów... Przedstawiają one dość znaczną wartość... Jestem przesądna i wierzę, że gdy je mam na sobie, nie może mi się przytrafić nic złego...
Gdyby słowa te wypowiedziała mniej piękna kobieta, inspektor Baxter wyśmiałby ją z pewnością. Ale w danym wypadku pochylił tylko głowę i słuchał z niesłabnącą uwagą:
— Proszę, niech pani mówi dalej — rzekł zachęcająco.
— We wszystkich miastach, w których występujemy, zwracam się natychmiast po przybyciu do policji o udzielenie mi ochrony... Myślę oczywiście o ochronie płatnej... Odbywa to się zazwyczaj w ten sposób, że policja przydziela mi jednego lub dwóch agentów, którzy obserwują przy wejściu ludzi, przybywających do cyrku... Policja zna swych klientów i orientuje się, czy na sali nie ma osób podejrzanych... Zajmuje to najwyżej godzinę czasu. Chętnie poniosę wszelkie związane z tym koszta...
— Wielce szanowna pani — odezwał się Baxter z ukłonem. — Proszę mi wierzyć, że bezpieczeństwo pani i jej mienia leży mi gorąco na sercu. Oddaję do pani dyspozycji dwóch mych najzdolniejszych agentów... Ponadto nad osobą pani sprawować będę dozór sam, osobiście...
Jeśli Baxter sądził, że słowa te wywrą na pięknej petentce piorunujące wrażenie, to zawiódł się srodze. Olga Dimitriew przyjęła to oświadczenie w sposób obojętny i zdawała się nie przywiązywać do niego szczególnego znaczenia. Ochłodziło to trochę zapał inspektora:
— Cóż! — pomyślał sobie w duchu — nawet najsilniejsze twierdze poddają się po dłuższym oblężeniu!
— Musi mi pani podać ważniejsze szczegóły, odnoszące się do tych klejnotów — rzekł głośno. — Jak one wyglądają?
— Zaraz je panu opiszę... Posiadam naszyjnik z pięknych pereł, dalej branzoletkę z grubych złotych ogniw w kształcie końskich podków... Następnie pierścień złoty w kształcie węża z oczami z rubinów, jeszcze jeden pierścień z rubinem i kolczyki diamentowe...
Inspektor Baxter udawał, że pilnie notuje wszystko na ćwiartce papieru. W rzeczywistości kreślił na niej jakieś znaki bez żadnego znaczenia.
— To wystarczy droga pani — rzekł po chwili. — Proszę być dobrej myśli. Zapewniam panią, że wyjeżdżając z naszego miasta zabierze pani ze sobą wszystkie swe kosztowności...
— Dziękuję za to zapewnienie... Muszę jednak wspomnieć panu o pewnym fakcie, który wzbudził we mnie niepokój...
— Cóż się takiego stało?
— W gruncie rzeczy nic wielkiego: zostałam zaczepiona na ulicy w sposób brutalny przez dwóch jegomościów, przyzwoicie, a nawet elegancko ubranych, którzy starali się zastąpić mi drogę...
— Jak oni wyglądali?
— Jeden był średniego wzrostu, drugi zaś niski, o okrągłej, czerwonej twarzy i krótkich nóżkach...
— Nie dziwiłbym się, gdyby to była sprawka Rafflesa — mruknął inspektor, którzy wszędzie dopatrywał się obecności Tajemniczego Nieznajomego. — Jestem nawet tego zupełnie pewien... Prawdopodobnie zastąpił pani drogę po to, aby przyjrzeć się pani klejnotom...
— O, Boże! Czyżby to mogło być prawdą? — zawołała przerażona.
— Niech się pani nie obawia... Skoro inspektor Baxter przyrzekł czuwać osobiście nad pani bezpieczeństwem, nic pani nie grozi... Gotów jestem wskoczyć w ogień dla pani...
Piękna woltyżerka przyjęła to oświadczenie z taką samą obojętnością, z jaką przyjęła poprzednie.
— Mogę więc liczyć na pańską pomoc? — rzekła.
— Oczywiście! — odparł z zapałem.
— Co pan zamierza uczynić, jeśli wolno mi o to zapytać?
— Będę się starał przebywać przez cały czas w pobliżu pani, w garderobie lub na arenie... Podejrzewam że Raffles gotuje jakąś nową niespodzia-