Strona:PL M. Reichenbach - Na granicy.pdf/11

Ta strona została przepisana.
— 5 —

spojrzał na zegarek. Cel jego podróży m usiał już być bardzo blisko; spuściwszy okno, wychylił głowę. Górzyste pola, śniegiem okryte, roztaczały się dokoła, oświecone blaskiem wschodzącego księżyca.
— A, śnieg! Tu jeszcze zima a we Wrocławiu mieliśmy już wiosnę.
Mówiąc to, już się miał cofnąć od okna, gdy nagle mocny czerwony blask między wzgórzami zwrócił jego uwagę. Coś się paliło i buchało ogniem, jakby z kilku kraterów; gęste kłęby dymu wznosiły się w górę, po chwili mgła niebieskawa zakryła płomień, który znów się wydzierał w kształcie zielono-żółtych płomyków.
Szybko pomykające chmury zasłoniły księżyc, a wśród chwilowej ciemności tem jaskrawiej i fantastyczniej połyskiwał ogień różnobarwny.
Pierwszy to raz w życiu Świecimski zbliżał się do okolic górniczych; widowisko więc jakie miał przed oczyma, było dlań zupełnie nowem i zajmującem.
— Doprawdy, myślałbym, że to przedsionek piekła — zawołał stając w oknie. — Przyznać trzeba, że to widok bardzo ciekawy, Zły humor gdzieś uleciał, dzięki zapewne pokrzepiającej drzemce. Pociąg zatrzymał się wreszcie na stacyi poprzedzającej górnicze miasteczko Bytom.
Tuż przy wagonie, w którym siedział nasz podróżny, kilkunastu górników, w brudnej zasmolonej odzieży, cisnęło się i popychało nawzajem; większa ich część klęła po polsku, drudzy zaś z równą biegłością wtórowali im po włosku.
Henryk spoglądał ciekawie na te pełne życia i dzikiego wyrazu postacie, gdy nagle w przyległym przedziale dał się słyszeć głośny duet płaczącego dziecka i szczekającego psa.