Strona:PL M. Reichenbach - Na granicy.pdf/14

Ta strona została przepisana.
— 8 —

Henryk uśmiechnął się znowu.
— Niechże więc pani teraz przyzna, że nicby w tem nie było dziwnego, gdyby kobieta (wyraz kobieta wymówił z pewnym humorystycznym naciskiem) idąc sama, doznawała pewnego uczucia trwogi.
— A ja właśnie chcę być bez trwogi, robię wszystko co mogę, aby się zahartować — odparła z miną upartego dziecka. — Ach, jakże to życie smutne dla tego, kto się wszystkiego boi! — Słowa ostatnie wymówiła z westchnieniem, i tonem tak głębokiego doświadczenia, że Henryk zdziwiony spojrzał na nią pytająco.
Dziewczyna w zamyśleniu pochyliła główkę i jakby sama do siebie, ciągnęła dalej:
— Doprawdy, bojaźliwym zawsze źle i smutno na świecie. Czy pan uważa za niedorzeczność to wyrażenie moje, że chcę być bez trwogi — zapytała nagle, zwracając ku towarzyszowi podróży swe wielkie oczy, z wyrazem komicznie poważnym.
— Bynajmniej, byłoby to nawet nader rozsądnie, wątpię jednak, czy nerwy zechcą usłuchać woli.
— To też i nerwową nie będę.
— Chwalebny zamiar, rzeczywiście — rzekł młody człowiek, znowu się mimowoli uśmiechając.
— Dlaczego się pan śmieje? Myślisz pan, że to tak bardzo trudno, nawet przy silnej woli?
Henryk spuścił oczy trochę zmieszany, co tu odpowiedzieć na tak natarczywe pytania.
— I owszem, pani, sądzę, że kto szczerze sobie coś postanowi.
— A zatem śmiejesz się pan ze mnie, że tak prosto z mostu, obcemu człowiekowi.
— Ależ nie! Pochlebia mi to niewymownie!
— Niech to panu wcale nie pochlebia — przerwała mu oblewając się gwałtownym rumieńcem. W tej