Strona:PL M. Reichenbach - Na granicy.pdf/62

Ta strona została przepisana.
— 56 —

śmiech z płaczom, gniew i wesołość, wszystko razem! Z cięźkiem westchnieniem pokiwała głową i na stole przy sofce postawiła szklankę gorącej kawy.
— Święty Boże! Co wam jest paniczu, co tak drżycie? — zawołała, wpatrując się w chorego troskliwie.
— Ba, przeziąbłem i koniec; już to od kilku dni czuję. Jużcić nie bardzo to zdrowo człowiekowi siedzieć kilka godzin na zimnie, w przemoczonej odzieży, Ale twoja kawa mię uleczy; o widzisz, już mi gorąco, zdaje mi się, że ogień mam w sobie.
— Ej, żebyście się tylko naprawdę nie rozchorowali, paniczu!
Młody człowiek spojrzał na nią badawczo.
— Powiedz mi też Małgorzato — rzekł — za co mię ty lubisz, kiedy wszystkich innych ludzi cierpieć nie możesz?
— A za cóżbym ja ludzi miała lubić? Z chłopami się nie wdaję, bom coś lepszego od nich, a panowie ze mną wdawać się nie chcą, bo znów oni lepsi odemnie. Ale wy paniczu, tak samo jak i ja, nie należycie ani do jednych ani do drugich i dla tego was kocham; a może też w lepszem szczęściu nie zapomnicie o starej Małgorzacie.
Milczał przez chwilę zamyślony, przymknąwszy oczy. Widocznie jednak plany, zamysły i najrozmaitsze życzenia wirowały w jego głowie, jak chmury po niebie w dzień marcowy.