Strona:PL M Koroway Metelicki Poezye.djvu/117

Ta strona została przepisana.
109

Stopniowo wschodził na morskie bezdroża...
Rzekłbym, że wodę objęły pożary,
I rzekłbym, rąbek wnet się w wulkan zmieni,
Wyrośnie z morza — w koronie z promieni.
Spytałbym: wulkan kiedy buchnie lawą
I morze ujmie w uściski zarzewia,
Czy go pochłoną głębi morskich trzewia,
Czy morza losem być wulkanu strawą?
Zjawiska wkrótce doczekałem końca:
To się wznosiła krwawa twarz miesiąca.



X.

Ale duch ludzki nigdy nie dość syty,
Więc kiedym poznał morza już widoki,
Wznieść się pragnąłem pod i nad obłoki
I oprzeć stopę tam, gdzie w górę wzbity
Tytan Aj-Petri spogląda w niebiosa...
Ranku pewnego, ledwo złotowłosa
Jutrznia przemogła panowanie nocy:
Tam — kędy orły kryją orląt legi,
Kedy żywiołów królują potęgi —
Jużem pośpieszał przy konia pomocy.