Strona:PL M Koroway Metelicki Poezye.djvu/34

Ta strona została przepisana.
26

Ta strwożona szła dalej. A tu samym środkiem ulicy pędzi rozhukana burza. Wzbija kłęby śniegu i ćmi światło latarń. Rozwiewa nędzne ubranie kobiety, ścina krew w jej żyłach i mroźne iglice zapędza pod paznogcie... Ucieka przed nią kobieta i zawraca na prawo w kierunku przerzynającym kierunek burzy... Było tu spokojniej i zaciszniej... i mniejsze śniegu namioty...
Stanęła przy kolumnadzie ganku kilkopiętrowej kamnienicy... Spała kamienica!... Lecz skrzypnął śnieg... Pilniej nasłuchiwać zaczęła... Nie! to własne jej serce bije... stuka krew w skroni...
Ale czas!...
Więc z niemowlęciem w jednej ręce, drugą jęła pośpiesznie śnieg zmiatać między dwiema najmniej zasypaneni kolumnami...
Potem ruchem gwałtownym porwała dziecię, cisnąc do piersi, jak gdyby chciała je napowrót do macierzyńskiego łona wtłoczyć... Stanowiła z niem jednę istotę spojoną boleścią... dławiła w sobie łkanie... Sypnęły się z oczu łzy... Ścinał je mróz w perły...
Wtem kroki!...
Nadludzkim prawie wysiłkiem oderwała się od dziecka. Złożywszy na jego małem czole pocału-