cego po za kościołem inne, wrażliwsze błękity, które są dla ziemi niejako wielkiem zwierciadłem sumienia i mądrości — podnosił ich i uszlachetniał. Nigdy nie patrzą nań. Nic nie porusza ich myśli, nic nimi nie kieruje z wyjątkiem trzech lub czterech ograniczonych obaw: obawy głodu, przemocy, opinii i prawa — a w chwili zgonu — obawy piekła. Chcąc pokazać, jakimi są, należałoby brać ich pojedyńczo. Przypatrz się temu wysokiemu na lewo, o twarzy dobrodusznej, który podrzuca takie wielkie snopy: zeszłego lata przyjaciele złamali mu prawą rękę podczas bójki w szynkowni. Nastawiłem fatalne i skomplikowane złamanie. Długo leczyłem go, dawałem mu nawet na utrzymanie, dopóki nie mógł wziąć się do roboty. Przychodził do mnie codziennie. Skorzystał z tego, aby rozpuścić we wsi plotkę, że mnie złapał na schadzce miłosnej z moją bratową i że matka moja upija się. Nie jest to zły człowiek, nie żywi do mnie żadnej szczególnej urazy; przeciwnie, zwróć uwagę, że dobroduszny, szczery uśmiech rozjaśnia jego twarz, gdy mnie dostrzega. Nie powodowała nim nienawiść klasowa. Chłop nie czuje nienawiści dla bogatego, zanadto szanuje jego majątek. Sądzę wprost, że mój poczciwy kmiotek nie wierzył, abym mógł bezinteresownie się nim opiekować.
Strona:PL Maeterlinck - Życie pszczół.djvu/250
Ta strona została uwierzytelniona.