Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 257.jpg

Ta strona została przepisana.

Pojrzę — turnicą piorunem krzesaną
Cień lecącego orła się kolebie...
A wyżej — słońce czerwone się toczy...
A jeszcze wyżej — Śmierć. Tak zawrę oczy.

I lud jak wryty stanął i wejrzenie
Błędne wbił w głazy. Sam zdawał się głazem.
Tak chwilę trwało srogie pomilczenie,
Gdyż wyraz nie mógł naleźć się z wyrazem.
Aż — jako gdy się pożaru płomienie
Na dach wyrzucą — krzyk, klątwy, płacz — razem
Buchnęły z piersi niewstrzymaną siłą,
A echo poszło w grzmot i gromem biło.

Co mocy było w ludzie, co słabości,
Co upragnienia do miłej przystani,
Co głodu w onej wysuszonej kości,
Co wiary — i co omylenia na niej —
Wszystko buchnęło wichrem nawałności
Po starowiecznej, milczącej otchłani.
Nie my krzyczeli, lecz dusze w nas same
Krzyczały... Tak ból zerwał wszelką tamę.

Radzić? Co radzić?... Czy przebić mur głową?
Czyli nam pięścią rozwalać te góry?
Czyli nad niemi chmurą piorunową
Przewiać nam? Czy, jak ptak, przelecieć pióry?
Czy wracać?... Wracać tą drogą krzyżową
Śmiertelnych potów, głodowej tortury,
Tych trupich śladów?... .lęk wyszedł z gromady...
Nie było siły — nie było i rady!

Horodziej podczas milczał. Jakiś lichy
Był w dniach poślednich i osłabł nam zgoła.
Gdyby przemówił, to może by szprychy
Inaczej poszły u tego tam koła...