Na żywe trzciny, jakby pod posową
Dymów, biegł człowiek z żagwicą nad głową.
Bieży, przystaje, potyka się, skacze,
Pędzi, snop iskier za sobą rozpryska.
Więc kiedy ja to znienacka obaczę,
Jak ryś uderzę, gdy z sosny się ciska:
— «Podpalacz! Łapaj! Trzymaj podpalacze!» —
Jeszczem nie skończył, kiedy gdzieś z urwiska
Góry strzał huknął... I wnet nu to hasło
Człek, skry, ognista żagiew — wszystko zgasło.
Przybiegam, szukam, jest! Murzyn. Był goły,
Krwawiące świeże pręgi miał po grzbiecie,
Łeb rozwalony by dynia, napoły,
A jako brukwa[1], gdy baba ją wgniecie
W pulchną rędzinę — zaryty w popioły.
Więcem się zdumiał: — «Hej, świecie ty, świecie!»...
Bo strzał tak srogi i tak nadzwyczajny
Mógł dać człek jeden tylko: Pietr Zagajny.
Ten, w kłusownictwie ćwicząc się od dziecka,
Własny modelusz[2] miał na swe naboje.
— «Szczędzić proch, chamska — mawiał — nie szlachecka!»...
A kul i loftek[3] też sypał we troje.
Znała go z tego cała Myszyniecka[4].
Padł zwierz? Nie było sporu. Brał jak swoje.
— «Znaczy!» — mówiono. I prawda. Wypalił?
Nie to, że zabił: na poły rozwalił.
Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 277.jpg
Ta strona została przepisana.