Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 282.jpg

Ta strona została przepisana.

Widząc ów, że tu może być przegrana,
Zwrócił się nagle, łeb zniżył pochyły
I wyciął w Dudka na podób barana.
Jęknął chłop, a iż dużej nie miał siły,
Nasiadł go murzyn i wziął pod kolana,
Aż chłopu gębą śliny się puściły.
Tak krzyczę: — «Broń się! Nie daj!» — A mam ręce
Zajęte, bo dwa łby murzyńskie kręcę.

Aż kiedym w młyńca puścił te wisielec
Tak, że ich czarność stała się błękitna.,
Kiedy im w szczękach zatrzasły się kielce,
A kręgi w karkach coraz to zazgrzytną,
Cisnę obadawa łby, nic patrząc wielce,
Gdzie, a one też o ziemię jak wytną,
Tak zgasły. Jeno przez zbielałe oczy
Krwawa się gałka chwilę jeszcze toczy.

Do Stacha — zamdlał chłop. A tu już wali
Z okrutnym wrzaskiem murzyńska czarniawa.
Już mnie, jak mrowie, gęsto osypali,
Już lecą razy to z lewa, to z prawa.
— Źle! — myślę. A wtem zagrzmiało woddali,
I sroga wstała nad ziemią kurzawa.
Nasi! Jak burza na wichrach nadlała,
Lecą! Na czole Roch leci Zatrata.

Lecz ja, onego dzierżąc za czuprynę,
Co Dudka nasiadł, jak krzcczot zająca,
— «Sam![1] — krzyknę: — Do mnie! Bij w Bożą godzinę!»
Wpadł Roch, już ono mrowie kołem strąca,
Już twarze w ogniach błyskają, już sine,
Aże się kupa uwiązała wrząca
I zawichrzonym potoczyła kłębem.
Gdzie każdy walił, dusił, tłukł, rwał zębem.


  1. Sam (stp.) — tu.