Jak burza spadlim. A już częstokoły
Zaparte były u onej fortecy.
Już strzały lecą z niej, jak z barci pszczoły,
Już dzieci słychać krzyk, już wrzask kobiecy...
Lecz my zębami prawie rwiemy koły,
Jak taran walim, podkładamy plecy,
Trzeszczy... gruchnęło! A to z takim pędem,
Że ci, co parli, też gruchnęli rzędem.
Piekło!... Ryk, wycie, twarze nieprzytomne,
Upiorne, śmiechu szatańskie wybuchy,
Na drzewcu trząsa drabisko ogromne
Ciałeczka strzępy krwawe i pieluchy,
A Maryś — (war mnie zalewa, gdy wspomnę,
I ręka teraz jeszcze szuka puhy) —
Między murzynów kupą rozciągniona,
Twarzą do nieba, martwa leży, zmięta.
Tak my się wściekli. — «Jezus i Maryja! —
Nieludzkim głosem Zatrata Roch wrzaśnie:
— Noga stąd żywa nie wyjdzie niczyja!
Poświecić trupom! Niech będzie im jaśnie!» —
Tu młyńcem puści kół, nad głową zwija,
A kogo trafi i kogo utrzaśnie,
Już się ten z nikim nie będzie potykał,
Taki mu wieczny zrobi pacyfikał[1]
Porwą się, całą natrą w niego ławą...
Lecz on zamachnął szeroko ośnikiem[2],
Jak kosiarz, kiedy idzie wielką trawą.
Więc z wyciem wstecz się rzucili i z krzykiem,
A on, to w lewo grzmiąc, to znowu w prawo,
Nie zatrzymywał długo się nad nikiem,