Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 370.jpg

Ta strona została przepisana.

Nocy, co dzień z niej wyłuskać ma ziarno
Słońca i światłem obsiać ziem tę czarną.

Z niespokojnością targały się głowy
Nawstecz, ku szopie. Gorzała, by świéca.
Naraz się głucho dzwon ozwał portowy
I odzew dała portowa strażnica.
Tak mnie mróz przebił, że trup się tam owy
Skwarzy, a po niem skier chodzi ognica...
Alem szedł twardo, choć serce się zbiegło
W lód... I doszedłem i padłem na legło[1].

Jak długom chorzał, nie wiem, bo mi zgoła
Odjęło wszelkiej rzeczy rozumienie.
To jeno czułem, że mi się u czoła
Zajęły wielkie, rogate płomienie,
Czułem, że z ognia ratunku ktoś woła,
Że mi mózg kują w żelazne pierścienie,
Ażem się zbudził raz. Przy mnie, jak trusia,
Cicho siedziała spłakana Salusia.

Takem się strząsnął, by koń u poidła
I zaraz chciałem biec, wołałem chleba,
I duch też we mnie jął zaraz bić w skrzydła
I czułem, że mi stąd gdzieś lecieć trzeba...
Izba, gorącość, chorość tak mi zbrzydła,
Jak niedźwiedziowi zimowa koleba.
Więcem się porwał, choć mrok był, z barłoga
I siadłem dyszeć morzem — u zaproga.

Hej! życie! Jeszcześ ty nie było takiem,
Twardem nikomu, by człek się nie cieszył,
Kiedy mu wracasz! I choćbyś ty ptakiem
Upadło, co mu strzelec piersi przeszył,
Choćbyś więc krwawym toczyło się szlakiem,
Choćby się człowiek do śmierci sam śpieszył,

  1. Legło (gw.) — legowisko, łózko.