Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 373.jpg

Ta strona została przepisana.

W szkaplerzu dukat był. Błysnęło złoto,
Jak gwiazda nad tą siermięgą dziadowską.
Aż ów, śmiertelną podpalon żarotą,
Szepnie: — «Za wojnę dostałem to włoską...
Weźcie... za duszę dajcie... Weźcie toto...» —
A był węgierski dukat z Matką Boską.
Chciał mówić jeszcze, jeszcze ciężko dychał,
Jescze lśniał w oczach, ale już nacichał.

Zaczem powieki same się przywarły,
A wielkie, zimne łzy biegły przez lico...
Dźwignę mu głowy, a on — już umarły,
Już odszedł z doli swojej tajemnicą.
Ale snać głody na śmierć go zażarły,
Bo kiedy nasi przypodnieść się chwycą,
To był ten ludzki trup letszy od pióra
I sam go poniósł na rękach Sekura.

Tak my w cichości szli, jakby z Golgoty,
Przez ono głuche mgły gęstej przestworze,
Niosący ciało do księdza Błahoty,
By w miłosierdzie pogrzebał je Boże.
Dzikiego ptactwa waliły w nas loty,
Z hukiem w ciemnościach targało się morze,
Ciskając w lament rozburzone fale,
W których warczały groźby, łkały żale...

A już ów mglisty pomierzch przedświtowy
Z chwili na chwilę jaśnił się, przecierał,
A nam posępne chyliły się głowy,
Iż człek ów tak nam na oczach umierał...
Lecz on już sztywny, już zimny, surowy,
Ostro spod rzęsów przywartych pozierał
Po nas, po ziemi, po morzu, po niebie,
Po całej drodze żywota — za siebie.

...A czegoż ty się oglądasz, biedaku,
A czego szukasz za sobą po świecie?