Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 1 219.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wiosenne wody przybrały z gór stoków
I z rozpłakanych deszczowych obłoków
I nowe wiry zerwały się z szumem,
Kręcąc się, niby zaklęte wrzeciona,
Co przędą tęcze i promienie słońca...
Piany się na brzeg cisną białym tłumem,
A odepchnięte od skalnego łona,
Drżą i rozbite w lekkie, srebrne puchy,
Błądzą po fali, jak te chwiejne duchy,
Które i ziemia i niebo odtrąca.

Na brzegu wiosło porzucone leży
I szmat ubogiej, rybaczej odzieży
I sieć zmoczona węzłami lnianemi
Gniecie puszyste mietlice i trawy...
A słońca promień, padając jaskrawy
Pomiędzy lśniące, jako jedwab, skręty,
Perełki wody na sznurach jej drżące,
Które w Rodanie były błękitnemi,
Tak ubrał w dziwnych kolorów tysiące,
Że wydawały się, jako djamenty
I jak opale i jako rubiny,
W bajecznym jakimś cudownym połowie,
Na jasność dzienną dobyte z głębiny.
Perły te, w okach rozwieszając tęcze,
Były, jak srebrne owe mgły pajęcze,
Które jesienią majaczą w dąbrowie...
Lub jak łzy wielkie, w źrenicy stojące,
Któremi płaczą w milczeniu tysiące.

A sieć i wiosło i odzież rybacza
I łódka, która o spienioną falę
Trącając lekko, pierś swą ledwo macza,
Niby w pieszczocie oddanej niedbale,
Wszystko to, nad czem błękit nieba świeci,
Jak tajemnicza zasłona ołtarza,
A na co w dumy poczuciu głębokiem