Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 3 068.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Iść, aby cierpieć maluczko ich losem...
A te tragiczne, otwarte mogiły,
Skąd czarne płomię i dym siny bucha,
Zawściągły stopę twą, zdrętwiły ducha.

Cofnęłaś krok twój od bagien tych jadu,
Gdzie okowane pracują zmierzchniki,
Gdzie ten, co padnie, przepada bez śladu,
Zamknie się nad nim grób, a krzyk ten dziki,
W którym z przekleństwem swój żywot wyzionie,
Pochłoną czarne bezdennych wód tonie.

Tam, gdzie w lodowe wszczepione katusze,
Chłostane biczem śnieżystej zamieci,
Łamią się ciała i łamią się dusze,
Gdzie konających dni blask trupi świeci,
Gdzie dech w szron idzie, a gradem łza pada,
Nie miałaś siły iść, stanęłaś blada.

I tam cię także nie widziano, pani,
Gdzie duchy krzyczą językiem płomieni...
Z dala ty byłaś od owej otchłani,
Co się, jak czasza rubinów, czerwieni
Męki swej wnętrzem, a z wierzchu jest czarna
I cicha, wielka kostnica cmentarna.

Tyś się przelękła żałobnych tych borów,
Gdzie drzewo cierpi gwałt, a gałęź woła...
Tych pomieszanych duchowych kolorów
Pół-potępieńca, a pół-archanioła,
Którego Bóg sam w tej kaźni zostawić
Musi, bo przeklnąć nie może, ni zbawić.

Twych bławatkowych oczu jasność cicha
Nie wzeszła gwiazdą w prastarej tej nocy,
Gdzie ciemność bierze kształt i smętnie wzdycha,
Po drogach błądząc, kędy bez pomocy