Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 8 260.jpg

Ta strona została przepisana.

I konających jęk i okrzyk dziki
Gniazd gorejących i krew i żar łuny...
A echa biły w sosny, jak pioruny.

Słuchały bory. I tak już zostanie
W nich ten jęk głosów na długo, na wieki.
Wnuk późny, idąc, usłyszy to granie
W koronach sosen, i wzniesie powieki
I krok zatrzyma, nagle zadumany
Polsce... Sosny te, to jej organy.

Coraz potężniej grzmiał śpiew. Od Horodła
Bór tylko dzielił nas. A już wiedziano,
Że tam, gdzie rzuca cień ostatnia jodła,
Kozactwo stoi nieprzebitą ścianą
I że do Buga nie puści nikogo.
Więc takeśmy szli, śpiewając, tą drogą,

Jak na śmierć. Czasem, jak gdyby od błysku
Nagłego szaszki, źrenica się zmruży;
Czasem się dłonie zaplotą w uścisku,
Czasem twarz zbladnie, to znów się krwią wzburzy —
I nic! To chwila tylko, jedno mgnienie...
I nic! I prosto idziem na stracenie.

A wtem pikieta konna. Stał na drodze
Dragon. Ujrzał nas, konia w bok i cwałem. —
Niedługo — drugi. I ten puścił wodze,
I jak ptak, leciał wyrębu przestrzałem.
Śpiew drgnął... Lecz zaraz, jakby z pozaświecia,
Wziął nową siłę. Wtem pikieta trzecia.

A w tejże chwili przedarł się przez krzaki
Jeździec, na oko — szlachcic. Był w czamarze.
I prosto na nas. A chustką wiał znaki
Białą, jak czynią rzecz parlamentarze.