Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye seria pierwsza 115.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

W takiem ustroniu, pewna, że nie spłoszy
Lekkich widziadeł rój muszek brzęczący,
Spoczęła senna, a powiew gorący
Malował róże na jej białej twarzy.
Szedłem podsłuchać, o czem ona marzy,
Jakim się pierś jej porusza oddechem,
Z czem się przebudzi, — ze łzą, czy z uśmiechem?
Ale muśliny kryły ją zazdrośnie
Przed strzałką słońca, czatującą skośnie
Poza kratami liści i gałązek...
Włos, rozpleciony z jedwabnych zawiązek,
Po trawie spływał, niestrzeżony, wolny...
Tuż obok stanął krasny maczek polny,
I nie zaręczam, czy nie myślał sobie:
„Ej, pocałuję!... ej, figla jej zrobię!”
A ona z takiem zaufaniem spała
Tuż przy psotniku... Krew we mnie zawrzała!
Ten polny maczek zdał mi się zuchwalcem,
Współzalotnikiem, zdrajcą i padalcem.
Z goryczą w sercu począłem rozważać
Jej dziwną płochość. Mogłaż się narażać
Na to sąsiedztwo? nie byłaż to zdrada?
Ten maczek stoi, patrzy, choć nie gada,
Ale mu wszystka krew do twarzy bije...
A nuż naprawdę on czuje i żyje?
Stoi tak blisko, dość mu schylić głowę
I pocałować jej usta różowe,
W śnie rozchylone, jak otwarty kwiatek...