Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

brał w łeb kamieniem albo garścią piasku, kiedy się, chyłkiem drepcząc, na miasteczko ważył. W domu za to, zwłaszcza zimą, po dawnemu pędził żywot, pełen abnegacyi i dotkliwych upokorzeń.
Bywało, całemi godzinami w sionce pod drabiną stoi skulony, kryjąc się poza wysłużone miotły i upatrując przyjaznéj pory, aby się dostać do kuchni, posilić obierzynami kartofli i z cebrzyka napić. Najprzyjaźniejszą porą bywała ta, kiedy Zuźka Sas, czarnooka władczyni kuchennego państwa, wyszczerzała do przechodniów białe swoje zęby. Jeśli to był dzień targowy, a przechodnie gęściéj szli, żóraw zdołał nawet niekiedy pochwycić kawał mięsa ze stolnicy i, przytaiwszy się, wysunąć niepostrzeżenie. Głód, nędza i niewola kalectwa, która go trzymała przy ziemi, wyrobiły w nim pewien stopień przebiegłości ludzkiéj prawie i znikczemniły nieszczęsnego ptaka. Zimą tedy był żóraw obrazem kompletnego upadku i głębokiéj demoralizacyi, a skrzydła jego, częścią z piór ogołocone przez domowego kundysa, częścią obryzgane kipiątkiem przez piękną Zuźkę Sas, zdawały się zapominać w smętném opuszczeniu swojém, że ponad parą, unoszącą się z żelaznych saganów podmiejskiéj traktyerni, istnieją swobodne, szerokie przestrzenie, kędy można brać lot górny, wyżéj — i wyżéj — do słońca.
Na wiosnę za to zmieniało się to nieco ku lepszemu. Kiedy pierwsze ciepłe tchy powiały od jezior, od lasów, a wiosenne chóry żab ozwały się z łąk mokrych i wygrzanych stawów, kiedy nad Łuknią, nad Windaną, obłąkiwały się lecące od Bałtyku mewy, żóraw stawał się dziwnie zadumany, niespokojny, dziki. Rankami i wieczorami odbywał jakieś dalekie, dające