Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

do myślenia wycieczki, z których powracał zroszony, płochy, niepozwalający zbliżyć się do siebie; w nocy tulił się między śliwiną młodą, abdykując z owéj grzędy w chlewiku, o którą przez całą zimę z kogutem domowym bój toczył; we dnie wypatrywał czegoś na horyzontach dalekich, za południowym wiatrem obracając głowę. Aż kiedy wczesnym rankiem, po rosie, ozwało się w powietrzu cichém kruczenie wracających żórawianych kluczów, Ultimus, na jednéj nodze stojąc, jakby na pal wbity, szeroko machał wystrzępionemi skrzydłami i wydawał krótki, chrapowaty głos, bardzo podobny do okrzyku tęsknoty. Zdarzało się, że łańcuch żórawi brał lot ku ziemi, pękał w błękicie i z wielkim szumem spadał na żerowisko przygodne. Nakrywała wtedy nieboraka chmura skrzydeł, a ptaki obstępowały go, dziwiąc się i naradzając głośno. Trzeba było widziéć, jaką minę i postawę przybierał wówczas nieszczęsny Ultimus. Skacząc na jednéj nodze ochoczo, a drugą ledwo ziemi tykając, usiłował dać do zrozumienia, że jeśli nie posługuje się obiema w równéj mierze, to tylko z własnéj dobréj woli swojéj, i ot tak, z wiosennego kaprysu. Głowę z przyschniętą blizną krwawą dyskretnie w bok przechylał, jakoby z wielkiego animuszu i fantazyi to czyniąc, a cała jego fizyognomia nosiła wyraz głębokiego uszczęśliwienia, uśmiechu prawie.
Mądre ptaki nie dały się jednak wywieść w pole. Nie wiadomo jak i po czém, ale zawsze odgadły tę smętną komedyę, zawsze zwąchały kuchenne pomyje, któremi trącił, dojrzały okaleczenia i ślepoty... A wtedy, z gniewem zawodu, bezlitością silnych i wzgardą swobodnych, zaczynały z łomotem wielkim w skrzydła