Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

bić, wrzaskliwie urągając głowie renegata, który téż odrazu tracił całą kawalerskość postawy, robił się pokorny, zmalały jakby, i cichym, żałosnym piskiem skarżąc się na niedolę swoję. Żórawie jednak wyciągały już do lotu długie szyje, zrywając się zrazu ciężko, potém swobodniéj coraz, aż wkrótce wysoko gdzieś, w blaskach wiosennego słońca ginęła czarna ich wstęga. Ultimus zostawał sam. Wtedy to w jedyném jego osłupiałém oku zbierała się wielka łza krwawa, chwilę drżała w okrągłéj źrenicy, poczém, pęknąwszy, gasła...
Długi czas chodził potém żóraw jak struty, kulejąc mocniéj niż kiedykolwiek, zgarbiony, postarzały, przybity, ledwo sobie żeru szukając. Okaleczoną głowę chował w pokrzywy, puszczające się pod płotem sadu, a końce skrzydeł włóczył po ziemi, jakoby ich udźwignąć nie mógł w téj melancholii, która go trapiła. Od połowy maja dopiero nabierał znowu ducha, kiedy na młodą zieloność sadu otwarło się z brzękiem okienko szczytowe, przytulone pod dachem starego domostwa. Był to znak, że się mieszkańcy poddasza budzą ze snu zimowego, że przyjazna, wyschła ręka rzuci mu rankiem okruchy bułki albo nieco kartofli zgłąbiałych. Odtąd codziennie można było widziéć żórawia, stojącego jakoby na straży pod okienkiem owém, a przy okienku starą kobietę o szczupłéj, bladéj, niegdyś pięknéj twarzy, jak z niesłychaną wprawą robiła pończochę, trzymając ją zdala od przygasłych oczu.
Niekiedy, pod wieczór, sztywniały jéj od drutów cienkie palce. Opuszczała wówczas ręce na kolana, a podniósłszy głowę ku niebu, szeptała coś zwiędłemi