usty. Kto wie co? Modlitwę może, może jakieś zaklęcie dawnych, dawnych lat, które jéj dotąd dawało siłę życia. Nieraz téż, siedząc tak, przechylała w tył głowę i, przymknąwszy zmęczone oczy, zaczynała śpiewać cichym, drżącym głosem. Była to znana wszystkim pieśń stara, którą może niejeden z nas przy kołysce słyszał:
...Powiejcie wiatry od wschodu...
Z wami do mojego rodu
Poszlę skargę obciążoną...
Najczęściéj wszakże odkładała całkiem zmudną pracę swoję, a dobywszy ze stolika podłużną blaszaną puszkę, wyjmowała z niéj ostrożnie zwitki papierów pożółkłych i listów przesiąkłych wonią lawendy, któréj pęczek leżał pomiędzy niemi napół okruszony. Wyjmowała je i patrzyła na nie długo, wtedy nawet, kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, a żóraw nie widział nic, tylko jéj bielejące w letnich zmierzchach ręce. Wreszcie wychylała się z okienka, aby je zamknąć przed padającą rosą, a wówczas można było widziéć całą jéj postać szczupłą, wyniosłą, przygarbioną nieco, twarz bladą z drobnemi, ściągniętemi usty, i pasma siwych, obfitych jeszcze włosów.
Ślepy na jedno oko żóraw niewiele nad to mógł dojrzéć. Ale inni mieszkańcy starego domostwa wiedzieli doskonale, że poddasze wynajmuje pani Magdalena Rożnowska, szlachcianka z rodu, wdowa po Imci panu Wincentym Rożnowskim, który, sługując oficyalistą po wielkich dworach, dosłużył się wreszcie mogiły na cmentarzu w Lidowianach i tego zaszczytu, że jego ostatni chlebodawca, jaśnie wielmożny graf Krut,