co téż ma dla ziemi łzy swoje i kołysze kwiaty polne na zapomnianych mogiłach, a cień i cisza obejmowały ptaka-tułacza, kobietę i dziecko.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ale to było dawno już. Teraz mały ów Julek wyrósł na silnego, gibkiego chłopca, który las czarnych włosów miał nad czołem, oczyma gorącemi z powietrza, zda się, pił życie, a całą młodzieńczą postawą pęd w górę biorąc, bardzo się hardo po miasteczku nosił.
Hardość ta wszelako tajała, jak śnieg, na widok pięknéj Zuźki Sas, od kiedy jéj chusteczkę z białéj szyi — niechcący zaczepiwszy — zerwał, a ona go w wielkim gniewie nazwała panem Julianem, zamiast po dawnemu — Julkiem. Odtąd w życiu chłopca wiele się zmieniło. Na miasteczko biegał, razwraz potrzebował pieniędzy; smutny był, roztargniony, to znów do zbytku pusty...
Matka widywała go coraz rzadziéj i na coraz krótszą chwilę; poddasze opustoszało, ogłuchło, poszarzało jakby. Tylko szelest szybko migających drutów i ciche, nagłe westchnienie pracownicy — były jedynym życia jego odgłosem. Żóraw za to dobrze się teraz miéć począł i z bezprzykładném zuchwalstwem porywał najlepsze kawałki mięsa z pod ręki Zuźki Sas, rozgadanéj, śmiejącéj się czarnemi oczyma do pięknego chłopca, który téż przy niéj miał jakieś błyskawiczne uśmiechy i nagłe drgnienia w smagłéj, bladéj twarzy.
Pani Magdalena Rożnowska nieodrazu spostrzegła tę zmianę. Teraz dopiero niepokoić się poczęła, kiedy Julek to na obiad, to na wieczerzę spóźniając się