coraz, pewnego dnia wreszcie nie przyszedł wcale do domu.
Biedna kobieta wieczora tego długo wyglądała okienkiem, rozwijała i zwijała nigdy niekończącą się robotę swoję, chodziła niecierpliwie po biednéj izbie, w któréj, oprócz jéj łóżka i synowskiego tapczana, mało co było sprzętów ubogich. Padła nareszcie na stołek i dobyła swoje sacra arcana, zamknięte w puszce blaszanéj, pozwalając im po raz pierwszy rozsypywać się z kolan na ziemię. Ręce jéj się trzęsły, cienkie wargi drżały czegoś, a smutne, zmęczone oczy zatrzymywały się z osłupieniem na podpisie Filipa Łomotki. Nagle, rozległ się z dołu brzęk stłuczonéj szyby, gwałtownym ruchem biesiadników z okna traktyerni wypchniętéj, a na cichy sad śliwkowy buchnął śmiech i gwar. Kobieta drgnęła i podniosła się wyprostowana. Jeden z głosów tych, metaliczny, miękki, świeży, był głosem jéj syna. Towarzyszył mu ochrypły nieco bas, a w hałaśliwą, rubaszną ich rozmowę wpadał swawolny, drażniący śmiech pięknéj Zuźki, który w domostwie wszyscy dobrze znali. Wdowa klasnęła w ręce, jakby nagłém widzeniem olśniona. Chustka jéj z ramion spadła, wyschłe dłonie zacisnęły się w przerażeniu jakiémś przy pobladłych ustach, o oczy, zapatrzone w głębokie cienie śliwkowego sadu, miały wyraz osłupienia i najwyższéj troski. Gwar wzrastał. Teraz można już było rozróżnić pojedyńcze słowa.
— Zuźka! Zuźka... — mówił Julek stłumionym, urywanym głosem.
— A nie drożże się, głupia dziewczyno! — huczał bas szyderczo. — Szlachcianką cię zrobi... Konie do ślubu ja daję! Do licha! i ślub dać mogę, jeśli tego trzeba...
Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.