Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

miał ochrypły, basowy, twarz ospowatą nieco, zgruba ciosaną, wielkie czoło, brwi nawisłe, oko siwe, bystre, głęboko schowane pod czaszką.
Nieco daléj siedziała i leżała starszyzna szajki; jedni trochę podchmieleni, drudzy poprostu senni. Czasem słówko jakie lub klątwę rzucił ten i ów, ale mało co zrozumiéć się było można przy owéj tanecznéj ochocie, od któréj aż puszcza głuchła.
Naraz wszczęło się jakieś zamieszanie. Przybywała nowa partya przemytników. Podniósł się pół ciałem Jur Chmiel i ku przybyszom bystry wzrok obrócił. Na wyładowanéj konopiami bryce siedział chłop z obojętną i zbiedzoną twarzą, za nim żyd z workiem przez plecy rzuconym, w którym miał igły, nici, tasiemki; żyd biedny, zaschły, brudny trochę, który od szabasu nie widział gorącéj strawy, a cały majątek w worku z sobą nosił. Wyborną była charakterystyka obu tych ludzi: ot, parobek na moczydło jadący, który podwozi biednego żydka za trzy łokcie tasiemki do fartucha żonie. Uśmiechnął się Jur Chmiel.
— Pochwalony! — rzekł.
— Na wieki wieków! — odpowiedział chłop, ze zwykłą obojętnością Żmudzina.
— A zkąd Pan Bóg prowadzi?
— Od Ejragoły, panie...
— Jakże tam, sucho sprzątnięte?
Chłop poskrobał się w głowę.
— Sucho nie sucho — rzekł, — anośmy deszcz workiem podparli...
I tak się zawiązała ta dziwna rozmowa, którą, dosłownie biorąc, można było uważać za gawędę, prowadzoną po pijanemu, a w któréj przecież przybysze da-