Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

przybysze włożyli swoje worki napowrót na brykę, starannie je pokrywając wiązkami konopi, poczém woźnica raz jeszcze napił się wódki, otarł rękawem usta, mieszki z obrokiem koniom na łby wsadził, a sam podszedł do kotła. Zaczęto szumiéć, śmiać się, baraszkować. Tylko Jur Chmiel nie mógł odzyskać humoru. Kładł się na ziemi, wstawał, do ogniska dorzucał smolnych polan, w głownie butem tłukł. Wreszcie wyjął z za pazuchy świstawkę i świsnął. Na ten świst, starsi biesiadnicy ustąpili z placu, a kilku młodych cyganów, dziewięciu, dziesięciu może, ruszyło pędem w las.
— Dawaj tabor!... — huknął za nimi Chmiel.
Zagrały echa od huknięcia tego. Potém dało się słyszéć niespokojne rżenie koni, a w chwilkę jeszcze tymczasowa sala taneczna zmieniła się w jakąś piekielną ujeżdżalnię, gdzie krótkie, urywane okrzyki popisujących się oklep cyganów mięszały się z parskaniem koni i pistoletowemi strzały.
Taki tu bowiem był regulamin, że koń skradziony musiał znać złodziejską mustrę i stawać się wspólnikiem złodzieja; na krzyk ani dbać, na strzał ani drgnąć, tylko pędzić, pędzić, pędzić... Tego się téż uczył tak zwany tabor szajki, z różnych stron świata spędzony, i znał to już nawet widać doskonale.
Ostrzeliwane ze wszystkich stron konie uszami tylko lekko strzygły i rozdymały chrapy. Ale żaden z nich ani na włos nie zmienił chodu, nie stanął dęba, nie szarpnął uzdy. Który z jeźdźców wolę miał, skakał przez ognisko smolne, inni wyścigali się wzajem, klaskając długiemi biczami. Był to widok prawdziwie piękny. Nawet kołysząca się dziewczyna wychyliła