kędzierzawą główkę, patrząc na ten ponocny turniej z prawdziwém upodobaniem.
Jedna tylko klaczka białonóżka nie dała się jakoś zażyć. Za każdym strzałem zdzierała uździenicę, rżąc przeraźliwie, i na całą miarę swoję stawała dęba, grożąc upadkiem jeźdźcowi. Dostrzegł to Jur Chmiel i świsnął znowu. Konie stanęły jak wryte.
— Jak dawno w taborze? — spytał krótko chłopaka, który tylko cudem swojéj cygańskiéj zręczności dotąd się grzbietu źrebicy trzymał.
— Od jarmarku w Pokrożeńcach.
— Ze Średnickiego stada?
— Ze Średnickiego...
— Zawsze taka?
— Bies ją wie! Coraz gorsza chyba. We fartuchu chowana, czy co?... — dorzucił chłopak, skrobiąc się po głowie.
Jur Chmiel namarszczył brwi siwe.
— Do mety ją! — krzyknął gniewnie.
Chłopak zeskoczył, chwycił źrebicę za uzdę tuż przy samym pysku i podprowadził ją pod krzywy dąb, który stał nieopodal, z boku nieco...
Stary Jur dobył tymczasem pistolety, opatrzył, podsypał, półkurcze odwiódł i szedł z wyciągniętą ręką do rżącego żałośnie zwierzęcia, które w śmiertelnym jakimś przestrachu rwało się z uzdy, zbierając razem wszystkie cztery nogi, jakby się pod niém ziemia paliła. Chmiel stanął, przymrużył pałające oczy i podniósł pistolet do wysokości ucha źrebicy. Zanim jednak strzał padł, stała się rzecz dziwna. Oto leżąca dotąd w hamaku dziewczyna zerwała się nagle, jako ptak z gałęzi, biegnąc prosto na ogień z rozpostartemi
Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.