rzał w prawo, wiatru nosem pociągnął, a że deszcz ustawał nieco, zwrócił się do chłopca i rzekł:
— Na Szwaby musisz zdążyć przede dniem jeszcze. Puchalec niech mi się pchnie co pary na Kurtowski młyn. Ja tam będę. Ty albo z nim, albo mu rzucaj konia, a sam się przytaj gdzie, choć do nocy...
Umilkł — i myślał, coby mu zalecić jeszcze. Tymczasem Ginta trzymała już białonóżkę, podając chłopcu drugą ręką kawał dery, z Chmielowego legowiska ściągniętéj. Burza cichła. Dalekie grzmoty rozlegały się głucho po lesie. Szerokie błyskawice zrzadka zapalały niebo. Julek skoczył na konia.
— Niech się prowadzą Giejsztowym szlakiem — dodał jeszcze Chmiel. — Byle z oczu...
Chłopak z miejsca zaraz ruszył tęgim, wyciągniętym kłusem; a kiedy już był daleko, stary, złożywszy ręce przy ustach, huknął za nim: „Puszczaj!...”